czwartek, 29 grudnia 2011

47.

Nie widziałem prawie nic. Światło było bardzo jasne, a mgła jeszcze gęstsza niż na moście.
Co chwila wyłaniały się z niej inne postacie.
Wszystkie miały ten sam pusty wzrok i bladą cerę. Patrząc na nie przeszywały mnie zimne dreszcze.
W końcu w jednej z nich rozpoznałem Hikaru - chłopca ze szpitala.
Podbiegłem do niego. Wydawał się być wystraszony kiedy mnie zobaczył. Pokręcił przecząco głową i odpychając mnie od siebie wyjąkał:
-...nie, to nie był  Twój czas, to nie była Twoja chwila...
Kiedy chciałem coś odpowiedzieć, rozpłynął się we mgle.
Zaraz za nim podążała Ayumi. Ale do niej bałem się zbliżyć. Byłem odpowiedzialny za jej śmierć tak bardzo, jak nikt inny. Zatrzymała się na chwilę i popatrzyła na mnie. Liczyłem na to że jej wzrok będzie pełen nienawiści. Ale myliłem się. Patrzyła na mnie jak łagodna owieczka. Jakby chciała mi podziękować. Ale żadne słowa nie wydobyły się z jej bladych ust. A po chwili i ona zniknęła.
Usiadłem na podłodze. Liczyłem na to, że wśród tych zbłąkanych i smutnych duszyczek odnajdę ludzi których kochałem.
I Tenshi dla której właściwie umarłem.
W końcu dostrzegłem Tochio. Kiedy i on mnie zobaczył odrazu do mnie podszedł.
-...tak bardzo Ci dziękuję, że pozwoliłeś mi odjeść Hayami Yo... to właśnie jest to niebo w które nie wierzyłeś... to tu spędzę wieczność...
Chciałem coś powiedzieć. Cokolwiek. Ale słowa zastygały mi w gardle. Nic nie wydawało się być stosowne w chwili kiedy spotyka się człowieka, którego śmierć obserwowało się z bezpiecznego miejsca.
-...czy Ty...umarłeś?.. - zapytał w końcu i odruchowo podwinął mi rękawy
Uśmiechnąłem się z dumą.
-...skończyłem z tym dla Ciebie... i nie umarłem... przyprowadziła mnie tu Oharu, o której tyle Ci mówiłem...
-...przyprowadziła Cię tu śmierć?...Yo.. nie masz pojęcia jaki pakt z nią zawarłeś...- szepnął i odszedł.
Krzyknąłem jeszcze jego imię wyciągając rękę w przestrzeń, ale nie pojawił się już. A mnie dręczyły te jego ostatnie słowa. Jaki pakt zawarłem z Oharu?
Usiadłem zwijając się w kłębek i zastanawiając co to mogło oznaczać, kiedy poczułem zimną dłoń na swoim ramieniu.
Wszędzie poznał bym ten dotyk. Podniosłem wzrok i zobaczyłem JĄ. Tenshi w pełnej okazałości.
-...Boże, nie widziałem Cię tyle czasu... - słowa z trudnością przechodziły mi przez gardło
Jej ciało, o ile w ogóle można to tak nazwać było całe pokaleczone. Z otwartych ran sączyła się krew.
-...no cóż.. wyglądam troszkę inaczej niż.. kiedyś, co?.. -zaśmiała się nerwowo i usiadła przy mnie jakby nigdzie jej się nie spieszyło
Milczeliśmy przez chwilę.
-...przepraszam... - wyszeptałem przerywając niczym nie zmąconą ciszę
-...za co?..
-...za to jaki byłem, Tenshi... nie byłem dobrym przyjacielem...
-...zastanów się czy gdybyś nie był dobrym przyjacielem to przyszedł byś za mną do miejsca z którego możesz nie wrócić... to ja przepraszam, że Cię zostawiłam... i że nie uważałam przechodząc przez ulicę...
-...to wina tego pijanego kierowcy... nic nie zawiniłaś... - szeptałem do niej, a ona ocierała mi łzy z policzków
-...byłeś najlepszym przyjacielem jakiego mogłam mieć, ale za życia ślepa i głupia byłam... - uśmiechnęła i się i objęła mnie.
Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, że ktoś trzeci stoi nad nami i się nam przypatruje. Oboje w tej samej chwili podnieśliśmy wzrok i zobaczyliśmy Tai. Trzymała za rękę małą dziewczynkę z kasztanowymi loczkami. Obie wyglądały jak anioły.
Wtedy Tenshi zdecydowała, że zostawi nas samych, a ostatnimi słowami jakie słyszałem z jej ust było "do zobaczenia za wieczność".
Łzy zakręciły mi się w oczach, ale zbyt zafascynowany byłem Tai, by być w stanie cokolwiek jej odpowiedzieć.
Moja brunetka, z którą chciałem spędzić życie. Moja narkomanka, która miała nareszcie tę swoją cholerną, wyćpaną szczęśliwość. 
-...cześć... - wyjąkałem nie wiedząc czy będzie miała ochotę ze mną rozmawiać
Jednak ona odrazu rzuciła mi się na szyję i mocno przytuliła.
-...tak bardzo tęsknię...dziękuję Ci za róże, które kładziesz na moim grobie... tak bardzo kocham te kwiaty...
-...a ja...kocham Ciebie.. - wyznałem jej nie zastanawiając się czy mógłbym w ogóle powiedzieć coś innego
Pokiwała głową i powiedziała, że wie.
Potem zaczęła mnie całować. Tak jakbyśmy nie widzieli się od wieków. Co prawda nie widzieliśmy się od dawna, ale... to dopiero początek naszej rozłąki.
Jednak automatycznie odsunąłem ją od siebie.
Patrzyła na mnie pytająco.
-... masz kogoś... - stwierdziła ze smutkiem w głosie
-...ma na imię Alice...
Przez chwilę staliśmy w milczeniu, a potem ona uśmiechnęła się i powiedziała
-...jeśli kochasz ją jak ja Ciebie to... musisz ją kochać strasznie mocno...
Skinąłem głową i wlepiłem wzrok w dziecko, które jej towarzyszyło.
-...to moja siostra, która zmarła przed laty... to właśnie do niej chciałam iść umierając i teraz... po śmierci czuję się mniej samotna mając ją stale przy sobie.
Uśmiechnąłem się do małej dziewczynki, a ona do mnie.
Po chwili zdałem sobie sprawę w upływającego czasu i powiedziałem, że muszę już iść.
Skierowałem się w stronę z której przyszedłem, zatrzymały mnie jednak słowa Tai.
-...tam nie ma drzwi Yo... bo stąd... stąd nie ma już wyjścia...

46.

Łzy same spływały mi po policzkach i nawet już nie byłem w stanie ich zatrzymać.
Z każdą chwilą było ich coraz więcej. W końcu zamieniły się w ogromny potok.
Schowałem twarz w dłoniach.
Potrzebowałem teraz samotności. Musiałem się wypłakać.
W takich chwilach jak ta miałem ochotę wyjść z domu nikomu nic nie mówiąc i nigdy nie wrócić.
Nigdy więcej...
Wtedy Oharu znów się pojawiła.
Jakby bardziej żywa niż w chwili naszego pożegnania.
Usiadła obok i wpatrywała się w moje spuchnięte od płaczu oczy.
-...co się stało?..- zapytała mimo, że znała odpowiedź
-...zrobiłaś to...zabrałaś mi ją..-wycedziłem przez zaciśnięte zęby
Spuściła głowę, jakby naprawdę nie wiedziała co powiedzieć.
Zaraz potem jeden ze swoich kościstych palców wsadziła w ciągle krwawiące oczodoły, wyjęła z nich chrabąszcza i położyła go na otwartej dłoni pozwalając mu odlecieć.
-...wybacz, robaczki same wpadają kiedy nie ma się oczu...
Nie zareagowałem.
-...Hayami Yo.. powinieneś wiedzieć, że każdy ma wyznaczony czas swojego życia.. wiesz o tym prawda? Jej czas minął. Nie mogłam zrobić już nic...
-...Oharu, musisz coś dla mnie zrobić...
Patrzyła na mnie pytająco. Czy myślała, że poproszę o przywrócenie życia Tenshi?
-...przekaż jej, że mimo, że od dawna nie potrafiła być moją przyjaciółką... zawsze kochałem ją równie mocno...
-...a może sam jej to powiesz?...
-...ale... jak?..
-...chodź ze mną... - uśmiechnęła się i złapała mnie za rękę
Poczułem silny ból w skroniach.
Nie mogłem otworzyć oczu, a kiedy już mi się to udało zobaczyłem most Golden Gate. Piękny, otoczony welonami mgły. Zaparło mi dech w piersiach.
-...to most samobójców, prawda?.. - wyjąkałem
Oharu skinęła głową i pchnęła mnie do przodu.
-...ten most nazywany jest granicą między życiem, a śmiercią... przejdź go, a zobaczysz prawdziwą magię...-szepnęła mi do ucha
Nie zastanawiając się czy będę miał możliwość powrotu do świata żywych ruszyłem przed siebie.
Początkowo moje kroki były delikatne i niepewne, jednak z czasem stawały się coraz bardziej odważne.
Idąc co chwila zerkałem w dół, na rozciągający się pode mną ocean.
Ocean zatopionych dusz, rozerwanych siłą wody ciał. Pomyśleć, że całkiem niedawno marzyłem o tym by się tu znaleźć. Jako jeden z tych desperatów.
Przystanąłem na chwilę. Zdałem sobie sprawę z tego, że jestem na moście całkowicie sam.
Ani jednego samochodu, żywej duszy.
Popatrzyłem na wodę. Błękitna, niczym nie zmącona. Pozornie delikatna i przyjemna, jednak w rzeczywistości zabiła już setki ludzi. Jak bestia pojąca się ludzkim cierpieniem i śmiercią.
Stanąłem na barierce wyciągając ręce dla zachowania równowagi i wziąłem głęboki wdech.
Powietrze było ciężkie i zimne.
Przez chwilę obserwowałem delikatne fale.
W końcu ostrożnie zszedłem z barierki i kontynuowałem swoją podróż. Nie do końca wiedziałem dokąd idę.
Czy idę do tak zwanego nieba? Czy idę do tego nieba o którym mówił Tochio? Czy umrę i to będzie mój koniec? A może już umarłem?
Nim się zorientowałem stanąłem po drugiej stronie mostu, gdzie z mgły wyłoniły się ogromne, mosiężne wrota. Zastukałem w nie delikatnie i pchnąłem ręką. Ustąpiły bez większego wysiłku.
Poczułem przejmujące zimno bijące z wewnątrz i przez chwilę zawahałem się czy nie zrezygnować.
-... to co teraz robisz Yo jest czystym szaleństwem... ale zbyt długą drogę przeszedłeś by móc teraz się wycofać... - wymamrotałem do siebie i wszedłem do środka zatrzaskując za sobą drzwi.
Nie wykluczone, że wraz z zamknięciem tych drzwi odebrałem sobie życie.
Byłem przecież teraz w krainie zmarłych.
Ale nie liczyło się już nic. Są ludzie za którymi warto iść zamglonym mostem do bram nieznanego miejsca, w którym skończymy wszyscy. Tak, to oznacza, że są ludzie za których po prostu warto umrzeć. I ona do tych ludzi bezapelacyjnie się zaliczała. Od zawsze.

sobota, 17 grudnia 2011

45.

-...dobrze wiesz, że jestem śmiercią...a odkąd w Twoim życiu pojawiła się prawdziwa miłość to na śmierć już nie ma miejsca...
-...Oharu, nienawidziłem Cię... ale powiedz... czy nie dobrze nam było razem?...
-...bardzo nam było dobrze... ale mój nikczemny plan legł w gruzach tego samego dnia w którym poznałeś Alice...
-...jaki plan?...
-...piekło na ziemi miało przygotować Cię do dalszej drogi, Hayami Yo... miałeś być moim następcą...rozumiesz? Musiałeś cierpieć za życia żeby móc zabijać po śmierci...
W moich oczach pojawiły się łzy. Zupełnie nie wiedziałem co mam o tym wszystkim myśleć.
-...dlaczego ja?... - zapytałem w końcu
Wzruszyła ramionami i wymamrotała:
-...patrząc na Ciebie widziałam jak wszystkiego nienawidzisz... dokładnie jak ja... wydawało mi się że potrafił byś zadawać śmierć... ale kiedy pokochałeś przestałeś nienawidzić... zacząłeś żyć, dobrze mówię?...
Skinąłem głową. W zupełności miała rację.
-...Oharu?... mógłbym o coś prosić?...-zapytałem niepewnie
-...tak?...
-...nie odchodź... nagła miłość do życia nie przekreśla odwiecznego zamiłowania do śmierci...
-...czasem będę do Ciebie wracać i Ty jeszcze czasem będziesz powracać do mnie... to jedyne co mogę Ci zaoferować... - szepnęła i rozpłynęła się jak mgła.

Położyłem się na łóżku. Jedynym czego chciałem to zatopić się w swoich myślach.
Czułem gorące łzy spływające po moich policzkach.
Wiedziałem, że tylko śmierć mogła nauczyć mnie żyć.
Nie było teraz już żadnych barier. Nikt już mnie nie uratuje w tajemniczy sposób przed kolejną próbą samobójczą.
Jestem bardziej śmiertelny, niż byłem zanim śmierć zagościła w moim życiu.

Niczym nie zmąconą ciszę przerwał dźwięk telefonu.
Postanowiłem nie odbierać. Nie miałem siły na rozmowę z kimkolwiek.
Jednak po kilku sygnałach przegrałem walkę z samym sobą i sięgnąłem po słuchawkę.
-...Halo?.. - warknąłem
I w słuchawce usłyszałem głos Akiry. Mojego Akiry którego nie widziałem już od ponad tygodnia i o którym nie miałem czasu myśleć zaaferowany własnym szczęściem.
-...przepraszam, że dzwonię dopiero teraz... byłem zajęty rozpakowywaniem różnych pierdół...jestem we Francji... naprawdę piękne miejsce, ale brakuje mi Kyoto...i przede wszystkim brakuje mi Ciebie i Twoich pocałunków... a poza tym... nie znam tu nikogo i nie potrafię się z nikim dogadać...
Niespodziewanie wydałem z siebie donośny szloch.
-...co się dzieje?.. - zapytał
-...nic, nic.. opowiadaj co u Ciebie ... - szepnąłem
-...Yo.... czy ktoś Cię zranił?..
Poczułem przeszywające mnie zimne dreszcze.
Przed oczami stanęły mi wszystkie sceny z ubiegłego tygodnia. Pierwszego tygodnia kiedy Akiry nie było przy mnie.
Tak wiele się działo.
-...nie... nie o to chodzi.. - skłamałem
-...więc o co?..
-..tęsknię za Tobą..
Nie odpowiedział. Nie musiał patrzeć mi w oczy i stać tuż obok by wiedzieć, że coś jest nie tak. Ale nie naciskał. Znał mnie dobrze. Może nawet zbyt dobrze.
-...też za Tobą tęsknię... - powiedział po dłuższej chwili milczenia.
Usłyszałem trzask otwieranych drzwi.
-...muszę kończyć... zadzwonię do Ciebie za kilka dni, dobrze?.. - szepnąłem pospiesznie ocierając łzy.
-...dobrze... - usłyszałem w odpowiedzi
A potem tylko przerywany sygnał zerwanego połączenia.
Mama weszła do mojego pokoju.
-...płakałeś?... -zapytała
Pokręciłem przecząco głową, a ona o nic nie pytając powędrowała do kuchni żeby rozpakować zakupy.
Nawet mi to już nie przeszkadzało. Przyzwyczaiłem się do tego, że moi rodzice nigdy nie zachowywali się jak troskliwi opiekunowie i nigdy niczego mi nie bronili. W moim domu nie było granic które mógłbym łamać. Ciężko jest się buntować kiedy niczego Ci zabraniają...

I w tej jednej chwili...
Poczułem silną chęć żeby zaćpać. Znowu uciec przed swoim życiem i przed samym sobą.
Ale oczywistym było, że zrobić tego nie mogę.
Miałem już zbyt duże doświadczenie w tej dziedzinie. Moja pierwsza dziewczyna umarła narkomańską śmiercią. Poza tym obiecałem Tochio że nie zaćpam już nigdy przed pójściem do jego nieba. Alice też by tego nie pochwaliła. A zależało mi na niej. Więc skończyło się tylko na wyobrażeniach jakby to było cudownie mieć w dłoni swoją strzykawkę wypełnioną po brzegi narkotykiem. Moją osobistą, przenośną tęczą i śmiercią zarazem. Jak cudownie było by się wkłuć w żyłę i zapomnieć.
Tak, tego mnie rodzice nauczyli.
Uciekać od problemów.
Nigdy nie potrafiłem z nimi walczyć. I to zapewne też musiało być przyczyną mojej narkomanii.
Bo tak naprawdę wciąż szukam jakiegoś racjonalnego wyjaśnienia dlaczego zacząłem brać.
Ale cieszę się że skończyłem z tym.
Dałem sobie życie.
Nie jestem tu dlatego, że muszę.
Jestem tu, bo chcę tu być.

44.

-..Alice.. chciałbym Cię poznać z moimi rodzicami... - wymamrotałem nieśmiało
A ona tak wspaniale się rozpromieniła.
Jej policzki przybrały delikatnie różowy odcień.
-...z miłą chęcią poznam Twoich rodziców, Yo.. - szepnęła i pocałowała mnie w policzek
W tej chwili poczułem się jak w magicznym wehikule czasu.
Ostatnio dziewczyna w policzek pocałowała mnie w przedszkolu. A potem uciekła rumieniąc się.
Byłem przekonany, że nigdy nie poczuję się tak jak wtedy.
A jednak.
Alice była najdelikatniejszą istotą jaką widziałem. Kiedy jej wargi dotknęły mojej skóry miałem ochotę przyciągnąć ją do siebie i pocałować.
Ale wiedziałem, że nie mogę tego zrobić. Ona nie była taka jak wszystkie dziewczyny które znałem.
Ona była inna, lepsza. Była wyjątkowa.
I jeśli kiedykolwiek miałem ją pocałować to chciałem zaczekać na jakąś równie wyjątkową chwilę.

Jeszcze tego samego dnia przyprowadziłem Alice do domu. Rodzice przyglądali się jej jakby zobaczyli ducha. Wypytywali ją o wszystko. Wstyd mi było za nich.
Pytali jak wiele mówiłem jej o sobie, czy brała kiedyś narkotyki, skąd się znamy, czym zajmują się jej rodzice, jak spędzamy razem czas i czy jest moją dziewczyną.
Jednak jej te pytania zdawały się wcale nie przeszkadzać. Na każde odpowiadała z taką samą radością skrupulatnie dobierając słowa.
Nie mając siły dłużej przysłuchiwać się tej rozmowie podszedłem do okna i zacząłem przyglądać się kroplom deszczu spadających z nieba. Dziwiło mnie, że ostatnio tak dużo padało. Ale lubiłem deszcz. Szczególnie ten letni, ciepły deszczyk.
Straciłem zupełnie poczucie czasu. Z zamyślenia wyrwał mnie dopiero dotyk dłoni na ramieniu.
Odwróciłem się i zobaczyłem Alice bez przerwy uśmiechającą się do mnie.
-...odprowadzisz mnie?... - zaszczebiotała słodko, a ja zgodziłem się bez namysłu.
Kiedy wyszliśmy z domu deszcz lał się strugami.
Jej piękne loki delikatnie oklapły, a błękitna sukienka była cała przemoczona.
Szliśmy chwilę w milczeniu trzymając się za ręce.
Zastanawiałem się nad tym co tak naprawdę łączy mnie i Alice.
Wiedziałem na pewno że była dla mnie kimś więcej. Kimś wyjątkowym. Ale wiedziałem też, że to uczucie to nie jest jedynie pożądanie. Bardziej niż jej pocałunków potrzebowałem długich rozmów, wspólnych spacerów, dźwięku jej głosu czy dotyku dłoni.
Nie wiedziałem jednak jak nazwać to uczucie. Nigdy jeszcze nigdy niczego takiego nie czułem. I to nadawało temu jeszcze więcej magii.
W pewnym momencie dziewczyna przystanęła. Również się zatrzymałem i popatrzyłem jej w oczy. Czułem, że chciała powiedzieć coś ważnego, jednak zupełnie nie wiedziała jakich słów użyć.
Dopiero w chwili kiedy wzięła moją rękę i położyła na swoim sercu zrozumiałem jak nazwać to co do niej czułem.
Zakochałem się w Alice. To było pewne.
-...czujesz jak szybko bije?... zawsze tak mam kiedy Cię widzę...- mówiła ściszonym głosem
Czułem, że moje serce też bije szybciej w jej towarzystwie.
-...co chcesz mi powiedzieć?... - zapytałem wprost
A ona przysunęła się do mnie i wyszeptała mi do ucha:
-... kocham Twój zapach, kocham Twoje oczy i wszystko co Ciebie dotyczy... chyba się w Tobie zakochałam, Yo...
Zakręciło mi się w głowie.
Wiedziałem, że to nie są puste słowa. Alice przecież chciała zachować to miejsce w sercu i to wyznanie dla kogoś wyjątkowego.
Nie miałem pojęcia co zrobić w takiej chwili. Żadne słowa ani gesty nie przychodziły mi na myśl.
Stałem patrząc się tępo przed siebie co niestety dziewczyna opacznie odebrała.
-...rozumiem, że nie czujesz tego co ja i nie mam Ci tego za złe... przepraszam nie powinnam była...- wymamrotała i odwróciła się jakby wiedziała, że nie odprowadzę już jej pod dom ani teraz, ani nigdy więcej.
"Tak chyba będzie lepiej" - pomyślałem patrząc jak odchodzi.
A potem nagle poczułem ukłucie w sercu i usłyszałem swój własny głos krzyczący "zaczekaj! Nie odchodź, proszę".
Przystanęła na chwilę i delikatnie odwróciła głowę patrząc na mnie pełnymi łez oczami.
Miałem szczerą ochotę wyjąć teraz kredki i ołówki i zacząć malować. Ją. Stojącą w strugach deszczu, odgarniającą niesforne kosmyki włosów i ocierającą łzy. Wyglądała jak najprawdziwszy anioł zesłany prosto z nieba. Tylko skrzydeł jej brakowało.
Podszedłem do niej i ująłem jej dłoń na której potem złożyłem pocałunek.
-...nie wiem jak to ująć... - mruknąłem spuszczając głowę.
Patrzyła na mnie. W jej oczach widziałem iskierkę nadziei.
-...zakochałem się w Tobie bez pamięci, Alice... - starałem się powiedzieć dość pewnie, jednak mój głos i tak łamał się jakbym oznajmiał jej coś przykrego.
Rozpromieniła się i zawieszając ręce na mojej szyi pocałowała mnie.
To był najpiękniejszy pocałunek w całym moim życiu.
Pełen delikatności, czułości.
W takich właśnie chwilach świat przestawał istnieć.
Nie było już strug deszczu, innych ludzi, samochodów na ulicach. Nie było niczego. Tylko ona i ja. My. I nasz mały świat.

sobota, 10 grudnia 2011

43.

Kolejnego dnia także spotkałem się z Alice. To był piękny, ciepły dzień.
Dziewczyna odpowiadała na każde moje pytanie i sama z siebie sporo mówiła.
Cieszył mnie ten fakt, bo chciałem poznać ją jak najlepiej, jednak zdałem sobie sprawę z tego że ja nie mówię jej prawie nic. Ona chyba też sobie to uświadomiła i automatycznie zamilkła jakby czekając teraz na jakąś opowieść z mojej strony.
A ja nie miałem pojęcia co mógłbym jej powiedzieć. Nie wypada chwalić się psychiatrykiem, narkomanią czy innymi swoimi chorymi przeżyciami.
Zauważyła moje zmieszanie, więc postanowiła mi trochę pomóc zadając kolejne pytania.
Pytała o wiele, zręcznie unikając tematów których poruszać nie powinna.
Takim sposobem dowiedziała się jakie mam nastawienie do swoich rodziców i dlaczego, czym się zajmują, jaki jest mój przyjaciel i że wyjechał przed kilkoma dniami. Potem zaczęliśmy sobie opowiadać nasze ulubione filmy i książki.
Sądząc po tym co mówiła wnioskowałem, że jest romantyczką. Ja chyba w głębi duszy też trochę nim byłem. Chociaż tak naprawdę nie często to pokazywałem. Najpiękniejsze opowiadania miłosne i nie tylko zamknięte były w moim sercu i należały tylko do mnie. Nikt nigdy nie miał się o nich dowiedzieć.
Wkrótce zeszliśmy na dość trudny dla mnie temat uczuć.
Zapytałem czy ma chłopaka.
Odpowiedziała twierdząco, ale nie zachowała się jak większość dziewcząt w tej sytuacji. Nie zaczęła mi świergotać nad uchem jaki to jej wybranek jest wspaniały i że bardzo go kocha. Na pytanie jaki jest odpowiedziała tylko, że jest dobrym chłopakiem i bardzo go lubi.
-... lubisz?... czy nie powinnaś go kochać skoro z nim jesteś?..
-...nie sądzę żebym go kochała... po prostu czuję że to jeszcze nie to... kiedy pokocham kogoś naprawdę to będę o tym wiedziała i to miejsce w sercu pozostawiam dla tej właśnie osoby..
Skinąłem głową na znak że rozumiem. I dotarło do mnie, że tak naprawdę ona ma rację.
Nie wiem czy kiedykolwiek kochałem tak naprawdę czy jedynie byłem zakochany. Ale jeśli prawdziwa miłość trwa wiecznie to jeszcze wszystko przede mną.
-... Yo, a Ty masz kogoś? ... - zapytała nieśmiało
Zaprzeczyłem, a kiedy zapytała czy kiedyś kogoś kochałem odpowiedziałem jej tylko:
-...kiedyś byłem zakochany... nawet dwa razy.. ale oni oboje odeszli na zawsze zanim zdążyłem ich pokochać...
Nie do końca wiedziała co to znaczy, ale nie zadawała więcej pytań. Wiedziała, że to musi być dla mnie ciężki temat. I nie myliła się.
Zarówno Tai jak i Tochio byli częścią mnie, ale wraz z dniem pożegnania stali się przeszłością do której nie mogłem wracać zbyt często, żeby umieć żyć dniem dzisiejszym.

Kolejny dzień dobiegał końca i wiedziałem, że niedługo czas pożegnania nadejdzie.
I wtedy właśnie zorientowałem się, że położyłem dłoń na jej dłoni, a ona jej nie odsunęła.
Widziałem lekkie zakłopotanie w jej oczach, jednak chyba chciała  być blisko mnie.
-... zimno mi... - powiedziała zwijając się w kłębek
Nie zastanawiając się ani chwili zdjąłem bluzę i wręczyłem jej.
Kiedy ją założyła wyglądała doprawdy uroczo, jednak nadal nie rozgrzała się zbyt mocno.
Jedynym wyjściem było ją przytulić. Zrobiłem tak.
-... ładnie pachniesz... - powiedziała wtulając się we mnie jeszcze mocniej
-... Ty też... - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Pachniała lawendą i letnim wiatrem, lecz to nie był zapach perfum, lecz natury.
Siedzieliśmy tak przez dłuższą chwilę, aż księżyc zaczął wzbijać się ku górze.
-...będę się bała wracać sama... - powiedziała smutno patrząc w ciemną uliczkę
-... odprowadzę Cię, a jeśli kiedykolwiek jeszcze będziesz się bała to po prostu pomyśl że jestem przy Tobie... - powiedziałem i łapiąc ją za rękę skierowałem się w stronę jej domu.
To był bardzo przyjemny spacer.
Alice włożyła mi jeszcze śliczną stokrotkę we włosy. Ja postąpiłem podobnie.
I tak ciągle trzymając się za ręce i śmiejąc dotarliśmy pod jej dom.
Zaprosiła mnie do środka na gorącą herbatę, a ja zgodziłem się pod warunkiem, że jej rodzice nie będą mieć nic przeciwko.
Ku mojemu zaskoczeniu para z Kanady okazała się być bardzo sympatycznymi i wyjątkowymi ludźmi, i choć wiele im brakowało do tego by być takimi magicznymi jak Alice, bardzo ich polubiłem.

42.

Od tamtego 'artystycznego' dnia nie widziałem się już z Akirą ani razu, aż do dnia jego wyjazdu.
Pojechałem z nim na lotnisko i zanim wsiadł do jednej z tych ogromnych maszyn staliśmy w czułych objęciach.
Jego ani moi rodzice nie mieli nic przeciwko temu. Wiedzieli jak silna więź nas łączy.
-...zostań ze mną... - wyszeptałem błagalnie licząc na to że te słowa zmienią bieg czasu i pozwolą mi zatrzymać go przy sobie
Tak się jednak nie stało.
Akira pocałował mnie w czoło i wsiadł do samolotu.
Więcej go już tego dnia nie widziałem. Ani tego dnia, ani żadnego kolejnego.
Kiedy wróciłem do domu byłem bardzo przygnębiony. Zainteresowała się mną nawet moja mama. Upiekła mi świeże ciasto i babeczki.
Babeczki, które tak bardzo przypominały mi o tym jak piekliśmy je wspólnie z Akirą.
Grzecznie podziękowałem i wyszedłem na dwór.
Dało się wyczuć, że jesień zbliża się dużymi krokami. Zimny wiatr owiewał mi twarz.
Miałem na sobie jedynie czarną, trochę przydużą bluzę i rurki ale nie szczególnie docierały do mnie jakiekolwiek bodźce zewnętrzne. Nie czułem głodu, zimna. Niczego nie czułem.
Przechadzając się jedną z uliczek którymi lubiłem wędrować bez celu zawsze kiedy było mi źle, ujrzałem śliczną dziewczynę.
Rzuciła mi się w oczy, bo zupełnie nie pasowała do tego otoczenia.
Miała kasztanowe loki i nieziemsko ciepłe, łagodne, niebiesko-szare oczy.
Widać było, że nie jest tutejsza. Tzn. nie wyglądała jak Azjatka.
Podszedłem do niej bez wahania. Uśmiechnęła się na mój widok.
Przedstawiłem się i głęboko ukłoniłem, a ona swoim aksamitnym głosikiem poinformowała mnie, że nazywa się Alice i przyjechała do Kyoto aż z Kanady.
Była drobną i delikatną dziewczyną. Wyglądała jak kwiatuszek na wietrze. Ale miała w oczach coś niesamowitego. Taką pewność siebie, chęć do życia i miłość do wszystkiego. W skrócie nazywałem to magią.
Usiedliśmy na niewysokim murku i długo rozmawialiśmy.
Dziewczyna opowiedziała mi trochę o sobie, jednak ciągle owiewała ją aura tajemnicy.
Później przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu słuchając radosnego śpiewu ptaków i patrząc na pierwsze spadające liście.
-... robi się już ciemno, powinnam wracać... - powiedziała smutno
Poczułem wtedy w sercu takie dziwne ukłucie. Jakbym wcale nie chciał żeby ona sobie szła. Mógłbym z nią rozmawiać bądź milczeć godzinami.
Alice była wyjątkową dziewczyną i w jej towarzystwie nawet milczenie nie było niezręczne.
Miałem wrażenie, że znam ją od lat. I ona wydawała się być otwarta na mnie bardziej, niż na jakiegokolwiek innego nowo poznanego człowieka.
-... odprowadzę Cię.. - zaproponowałem zeskakując z murku.
Skinęła głową i płynnym ruchem ruszyła przed siebie.
Kiedy już znaleźliśmy się pod jej domem zobaczyłem w oknie czyjąś twarz i jego ciekawskie spojrzenie.
-...zobaczymy się jeszcze?... - zapytałem niepewnie
-... jasne!... - krzyknęła radośnie i podając mi dłoń pobiegła do domu.
Drzwi otworzył jej wysoki mężczyzna w średnim wieku. Popatrzył na mnie jakby chciał przewiercić mnie wzrokiem na wylot i posłał jedno z tych spojrzeń mówiących "nie wiem kim jesteś, ale trzymaj się z dala od mojej córki".
Stałem pod jej domem jeszcze dobre pięć minut, a potem postanowiłem wrócić do siebie.
Niestety nie mogłem nawet skupić się na czymkolwiek bo wszystkie moje myśli zajmowała nowo poznana dziewczyna, a zanim zasnąłem wydawało mi się, że widzę ją w oknie. Nawet nie pamiętam chwili, w której zacząłem utożsamiać ją z aniołem - delikatnym i dziewczęcym wysłannikiem niebios.

piątek, 9 grudnia 2011

41.

-...Akira... chciałbym żebyśmy zrobili coś nieśmiertelnego... - wyszeptałem
Patrzył przed siebie w zamyśleniu.
-... co masz na myśli?..
-...nie wiem, ale chciałbym mieć coś co zawsze przypominało by mi Ciebie i to co nas łączy...
Nie wiedział co mi odpowiedzieć.
-...Twoi rodzice są w domu?.. - zapytałem
Pokręcił przecząco głową.
-... muszą pozamykać wszystkie sprawy przed wyprowadzką, wrócą za trzy dni...
Staliśmy jeszcze chwilę w milczeniu.
A potem uprzedzając Akirę, że za chwilę zadam jedno z tych abstrakcyjnych pytań bardzo w moim stylu zapytałem czy mnie kocha. Nie jak przyjaciela czy brata tylko jak chłopaka.
Zarumienił się i skinął twierdząco głową.
Tak więc pocałowałem go delikatnie w usta i poszliśmy do niego do domu.
-...co będziemy robić?... - zapytał
-... zobaczysz... - szepnąłem rozkładając na podłodze ogromny karton.
Później na mniejsze kartki porozlewałem farbę w różnych kolorach.
Patrzył na mnie w osłupieniu.
Chodź Tu, stworzymy coś razem.
I tak maczając ręce w kałużach farby powstawała nasza abstrakcja.
Ale w którejś chwili zaczęliśmy malować samych siebie.
Zaczęło się od drobnej kreseczki na policzku czy plamki na nosie, a przerodziło w namiętne pocałunki.
Nawet nie zauważyłem chwili w której zaczęliśmy się rozbierać.
Potem nasze dzieło dopiero było ogromną abstrakcją.
Nie sposób wyobrazić sobie dwóch piętnastoletnich chłopców całych utaplanych w farbie uprawiających dziki seks.
Tak, to było dziwne i wspaniałe za razem.
-...Ty to planowałeś od początku, co?... - zaśmiał się Akira kiedy skończyliśmy
Przygryzłem wargę nie mówiąc nic.
- ...no tak... tylko Ty mogłeś wpaść na taki pomysł jak seks w fabie w moim pokoju, na parapecie i przy ścianie, ale..oh.... jesteś uroczy jak cholera...- szepnął i znów zaczął mnie całować
Nigdy nie powiedziałem tego Akirze, ale bez ubrania wyglądał jeszcze bardziej nieziemsko niż w nim.
Uwielbiałem jego miękką skórę, ciepły dotyk i każdą część jego ciała.
Kiedy już skończyliśmy naszą zabawę nie mieliśmy wcale ochoty wkładać na siebie ubrać. Całe były w farbie. My zresztą też.
Pamiętam też, że zrobiliśmy sobie wtedy jedno zdjęcie. Jak całuję Akirę w policzek. Kilka dni później wywołaliśmy je i zrobiliśmy odbitki tak, by każdy z nas miał jakąś pamiątkę.
Ale wracając do tamtego dnia...
Nasze dzieło było naprawdę niesamowite.
Było przecież tworem niesamowicie silnej więzi między nami. Czy można ją było nazwać miłością? Pewnie nie.
Ale na pewno łączyło nas czyste pożądanie.
Lubiłem pieprzyć się z kimś kogo pożądam i śnić o kimś kogo kocham. Chociaż miłość i pożądanie wcale się nie wykluczają.
Po prostu ja nie spotkałem jeszcze nikogo, kto budził by we mnie i jedno i drugie.

Uwielbiałem kiedy Akira nago chodził po swoim pokoju. Albo kiedy był tak uroczo zamyślony.
Kręcił mnie wtedy jeszcze bardziej.
-...może trochę tu posprzątamy?.. - zaproponowałem
Zgodził się i zaczęliśmy wszystko dokładnie szorować, żeby nigdy nie wydało się co robiliśmy pod nieobecność jego rodziców.
Zresztą samo sprzątanie także przysporzyło nam dużo zabawy.
Później stwierdziliśmy, że przyda nam się prysznic.
Wzięliśmy go wspólnie nieustannie się całując.
-... Yo?... co powiesz na pożegnalny seks? Pod prysznicem jeszcze tego nie robiliśmy... - zaproponował, a ja bez namysłu się zgodziłem.
I tak kolejne trzy godziny spędziliśmy w strumieniach gorącej wody.
Po wszystkim Akira pożyczył mi swoje ubrania żebym nie musiał paradować po mieście kolorowy jak tęcza.
Zielona, za duża na mnie koszulka i jasne spodnie. Szczerze mówiąc podobało mi się to zestawienie.
-...a co z naszą abstrakcją?... - zapytał kiedy już miałem wychodzić
Bez słowa podszedłem do naszego arcydzieła i zgrabnym ruchem ręki przedzieliłem je na dwie części.
Jedną zostawiłem dla siebie, a drugą wręczyłem Akirze.
-... to jedyna taka praca... podzielona jest na dwie części, tak jak i my teraz będziemy rozdzieleni... i mimo wielu kilometrów rozłąki... tylko te dwie części będą do siebie pasować,  nic więcej... - wymamrotałem
-...obiecuję Ci, że kiedyś nasze części się połączą... - szepnął
A ja tylko go pocałowałem na pożegnanie i dziękując za wspaniały dzień szybkim krokiem skierowałem się ku domowi.
Przez całą drogę uśmiechałem się do swoich myśli.
To bezapelacyjnie był najwspanialszy dzień w moim pojebanym życiu.
Z pewnością już nigdy niczego takiego nie przeżyję. Ale warto było chociażby dla samych wspomnień.
Przecież wspomnienia są bardzo ważną częścią życia każdego człowieka.

40.

-... o czym chciałeś ze mną rozmawiać, Akira? - wymamrotałem.
Bez słowa złapał mnie za rękę i wyprowadził przed dom.
Padał deszcz.
W milczeniu szliśmy przed siebie.
Nie wiedziałem dokąd idziemy, ale on zdawał się mieć doskonale przygotowany plan.
Ufałem mu.
Na miejsce dotarliśmy dopiero kiedy woda spływała po nas ciurkiem.
Zaprowadził mnie nad jezioro. Piękne, lśniące jezioro.
Pływało po nim tysiące ptaków.
Jeden łabędź nawet podpłynął do Akiry i pozwolił się pogłaskać, jakby znał go od lat.
-..po co mnie tu przyprowadziłeś? - szepnąłem.
Nie wiem nawet dlaczego nie potrafiłem mówić normalnie. Po prostu czułem, że to miejsce, ta atmosfera są na tyle magiczne, że nie wolno ich skazić słowami.
Złapał mnie za rękę.
Przeszły mnie zimne dreszcze.
Miałem wrażenie że moje serce roztapia się pod wpływem jego uroku.
Broniłem się, walczyłem sam ze sobą, ale nie odsunąłem dłoni.
Jedynie uśmiechnąłem się czekając, aż coś powie.
-...Yo.. to bardzo trudne...ale muszę Ci to powiedzieć dziś. Teraz...
Moje serce zaczęło bić jak oszalałe.
Niecierpliwie czekałem, aż wyjawi mi o co chodzi.
-...wyprowadzam się... - wymamrotał po chwili spuszczając wzrok.
Cały świat zawirował mi przed oczami, poczułem jak krew we mnie zastyga. Nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa.
-... dobrze się czujesz? Strasznie zbladłeś...
Nie, nie czułem się dobrze.
Ale nie odezwałem się słowem.
Wlepiłem wzrok w jednego z łabędzi.
To jedyne co potrafiłem zrobić.
Nie wiedziałem nawet co czuję. W głowie miałem mętlik. Tysiące myśli, miliony pytań.
Objął mnie. Widziałem, że też jest mu ciężko.
-...dokąd się wyprowadzasz? - zapytałem w końcu ciągle nie mając odwagi na niego spojrzeć
-...do Europy... Yo.. - słowa zastygały mu w gardle
Starałem się nie okazywać żadnych emocji. Ale po policzku i tak spłynęła mi łza.
-... myślisz, że kiedyś się jeszcze zobaczymy?.. - wiedziałem jaka będzie odpowiedź ale chciałem, żeby zapewnił mnie że zobaczymy się na pewno.
Niestety tak się nie stało.
-...nie sądzę...
Czyli wszystko już było przekreślone. Postanowione.
Miałem już nigdy nie zobaczyć człowieka, który jeszcze dla mnie coś znaczył.
Odwróciłem się twarzą do niego i złapałem za rękę.
-...obiecaj mi, że o mnie nie zapomnisz...- szepnąłem błagalnie
Przytulił mnie mocno i obiecał, że mimo wszystko na zawsze zostanę jego częścią.

Został nam ostatni wspólny tydzień.
A potem szybkie pożegnanie na wieczność.
Kolejna osoba której po prostu pozwalam odejść, zniknąć z mojego życia.

Wypieram się swoich uczuć, ale tak naprawdę ciągle kocham.
Każdej nocy przed snem myślę o Tochio.
Bardzo za nim tęsknię. Nie mogę się doczekać dnia w którym pójdę do jego nieba.
Ale wiem, że jeszcze nie czas na to. Całuję jego zdjęcie i zasypiam oplatając się ramionami i wyobrażając sobie, że Tochio jest teraz blisko mnie.
Za Akirą też będę tęsknić.
Bo to, że będzie żył nie będzie miało wielkiego znaczenia kiedy nie będzie żył dla mnie, przy mnie, ze mną.
Będzie na drugim końcu świata. W miejscu którego nigdy nie odwiedzę.I nigdy nawet nie dowie się o mojej śmierci.
Odejdzie tak jak Tochio. Na wieczność.

wtorek, 6 grudnia 2011

39.

Czytałem wiadomości i serce biło mi szybciej.
Jedna z nich była od Tochio. Wysłana przed trzema miesiącami.
Nie zdążyłem jej wtedy odczytać. Robiłem to teraz.
To dziwne czytać e-maila od kogoś kogo już wśród nas nie ma.
Wziąłem głęboki oddech i zacząłem powtarzać słowa wiadomości na głos.
"Yo, ja doskonale wiem co się z Tobą dzieje.
Jesteś skończony, widzisz to? Ja to widzę aż za dobrze.
Za każdym razem Twoje oczy przypominające szklaną taflę odbijają całą nędzę ćpuna.
Chciałbym pomóc Ci z tego wyjść. Przecież Ty też uczyłeś mnie żyć.
Pamiętasz jak mówiłeś mi że mimo wszystko warto?
Ale dla schizofrenika cały świat jest pełen niebezpieczeństw. Sam wiesz o tym najlepiej.
Twoja miłość Cię więzi, zabija.
Wróć pamięcią do chwil w których chciałeś żyć.
Dzieciństwo, nasz pocałunek... wtedy... w psychiatryku... 
Wydawało mi się, że coś między nami było.
Zdawało mi się?
Hayami Yo... nie wolno Ci marzyć o śmierci, bo marzenia się spełniają..."
Popłakałem się czytając to. I słysząc swój własny głos wypowiadający jego słowa.
On tak bardzo chciał mi pomóc. A kiedy udało mi się pokonać samego siebie... jego już ze mną nie ma.

Drugi e-mail był od kogoś kogo nie znam. Od dziewczyny.
Poprosiła by nazywać ją po prostu T.
W wiadomości pisała, że wiele o mnie słyszała. Że jest pełna podziwu.

           ...podziwu dla czego?...

Zaprosiła mnie na swojego bloga, który opowiada o jej życiu.
Otworzyłem link. Grafika strony sama w sobie przyprawiła mnie o zimne dreszcze.
Wszędzie czerń i plamy wirtualnej krwi.
Z zapartym tchem przeczytałem wszystkie wpisy.
Próbowałem wszystko ułożyć sobie w logiczną całość, jednak na tę chwilę było to nie możliwe.
Dziewczyna imponowała mi tą otaczającą ją aurą tajemniczości.
I tak właśnie nawiązałem z nią kontakt. Uparcie wierzyłem, że kiedyś rozwiążę tę zagadkę. Nie przypadkowo napisała akurat do mnie i pokazała swój blog.
Pokazała mi siebie.
Czy tego samego oczekiwała w zamian?
Ja przecież nadal nie potrafiłem mówić o sobie.
Nie chciałem umieć.
Przez całe życie uczyłem się mówić tylko po to by potem zamilknąć.
Bo ludzie nie umieli słuchać. Więc sam musiałem się tego uczyć. I potem to ja wysłuchiwałem ich problemów.
Dziewczynki przybiegały do mnie skarżąc się raz po raz na swoich chłopców.

Z czasem zacząłem nienawidzić ludzi.
Przychodzili tylko kiedy mnie potrzebowali. A kiedy ja potrzebowałem ich, zbywali mnie.
I musiałem nauczyć się żyć w samotności.
Mimo, że ludzie są zwierzętami stadnymi, ja musiałem trwać na swoim pustkowiu szukając drogi która poprowadziła by mnie w jakieś piękne miejsce.
Moja życiowa droga doprowadziła mnie nad przepaść. Ogromną przepaść będącą wyznacznikiem końca życia.
Od czego zależało czy zrobię kolejny krok czy zawrócę?
Marzyłem o czymś pięknym...
A śmierć jest pięknem samym w sobie.
Kiedyś już prawie umarłem i wiem jak piękne jest umierać, jednak ciągle nie wiem jakim darem jest umrzeć.

Z zamyślenia wyrwał mnie aksamitny głos Akiry, który przez dłuższą chwilę niezauważony stał za moimi plecami bacznie mi się przyglądając.
-...Yo... musimy porozmawiać...

niedziela, 4 grudnia 2011

38.

Lekarze stwierdzili, że jestem świetnym chłopakiem. Od dawna już jestem czysty. Ale rodzice...wyolbrzymiają. Zawsze kiedy przyjeżdżają myślą że pozwalają mi tam ćpać.
Nie wierzą w czyste kanały i ładne źrenice.
Ostatnio okropnie pokłócili się z ordynatorem na naszym przećpanym oddziale.
Zabrali mnie stamtąd tego samego dnia twierdząc że sami wyciągną swojego syna z narkomanii.
Tak więc po tak długim czasie na odwyku opuściłem ośrodek. Żegnali mnie jako pierwszego wyleczonego do końca ćpuna. Byłem z siebie dumny. Wytrzymałem.
Ale ciągle przerażała mnie myśl o wolności.
Nie ufałem sobie.
Nawet sobie.
Przede wszystkim sobie.
Przez ciężkie miesiące byłem czysty. Pierwsza myśl jednak to "to teraz żeby to uczcić trzeba się przygrzać". Ale nie zrobiłem tego. Bałem się. Bałem że znów w to wpadnę.
Teraz już wszystko miało być okej.
Było lato. Moja ulubiona pora roku. Oharu prawie nie przychodziła, a jeśli już była to po prostu rozmawialiśmy. Nie kochałem nikogo więc nie miałem nawet okazji by zostać zranionym. Musiałem tylko nadrobić rok w szkole. Ostatni rok tutaj. A potem szkoła średnia. Bardzo się jej bałem.
Przez ćpanie zupełnie straciłem siebie. Nadal nie miałem pojęcia co chcę w życiu robić. Chciałem po prostu trwać. Żyłem od dnia do dnia. Ciągle czekając na tę jedną datę, na dzień kiedy będę tak blisko mojego nieba. Blisko mojego Tochio.

Po tak długim czasie nieobecności w domu wszystko wydawało mi się zupełnie obce, dzikie.
Bałem się swojego pokoju.
On przypominał mi cały ten koszmar.
Parapet na którym siedziałem płacząc, lustro z którego narodziła się Oharu, łóżko na którym ładowałem sobie heroinę. Była nawet strzykawka. Leżała zaraz obok łóżka. Pełna. Zrobiło mi się gorąco kiedy to zobaczyłem. Ale rodzice widzieli to samo. Zabrali ją i wylali drogocenny płyn.
Chyba byłem im za to wdzięczny.
Taka działka nie tylko złamała by moje postanowienia ale mogła by mnie zabić. Miałem czyściutki organizm. Jak dziecko bez narkomańskiej przeszłości.
Trudno mi było wytrzymać w tym pokoju. Ale musiałem się zmierzyć sam ze sobą.
Przemeblowanie nic by nie pomogło. W powietrzu unosił się  jeszcze słodkawy zapach ćpania. I śmierci.
Na tym polegało moje życie. Heroina, żyletki, tabletki i wszystko co zabija.
Chyba mogę już siebie nazwać mordercą. Przecież z taką premedytacją od miesięcy zabijałem dziecko swoich rodziców.
Wydaje mi się że człowieczeństwo umarło we mnie już dawno.


Pierwsze letnie dwa tygodnie  miałem spędzić na jakimś obozie z Akirą.
Bałem się spotkania z nim. Tak wiele przecież się między nami wydarzyło. I tak bardzo mógłbym go teraz zranić. Albo już to robię tylko o tym nie wiem.
Wydaje mi się że powinienem być z nim szczery ale jak powiedzieć przyjacielowi o wszystkim i nie ranić go?
To nie możliwe.
Łatwiej mi otworzyć się przed kimś obcym niż przed przyjacielem. W trosce o niego samego.
Jestem przecież tylko świrem, byłym ćpunem i niedoszłym samobójcą.


Pierwszy raz od miesięcy włączyłem komputer. W skrzynce e-mailowej czekały na mnie dwie wiadomości.

środa, 9 listopada 2011

37.

Nie wierzyłem, że za tak krótką chwilę szczęścia można zapłacić aż tak ogromny rachunek.
To tak jak z tymi esemesami "Wygrałeś samochód, wyślij sms zwrotny by potwierdzić".
Cieszysz się, bo przecież wygrałeś samochód. Wysyłasz sms, który zabiera Ci z konta ogromne pieniądze. A potem wszystko okazuje się być tylko iluzją. Nie było żadnej wygranej.

Tochio był wariatem, szaleńcem. Podobnie jak ja.
Ale świetnie całował.
Ufałem mu.
Kochałem. Bardzo. Może nawet bardziej niż Tai.
Szczerze wierzyłem, że łączy nas coś wyjątkowego.
Ale on... widział coś ważniejszego ode mnie.
Tochio zabił się tamtej nocy. W święta.
Ale zanim to zrobił... czekał na mnie.
On wiedział, że będę próbował go ratować. Nie mylił się.
Rozmawialiśmy dość długo. Wytłumaczył mi wszystko. Powiedział jedno naprawdę piękne zdanie.
-...Yo... jeśli kogoś kochasz to pozwolisz mu odejść... na tym polega odpowiedzialna miłość.. .
Ono bardzo zaważyło na moich późniejszych słowach.
Tak wiele pytań jeszcze chciałem zadać... ale nie było już na to czasu.
Poprosił, żeby obiecać mu, że wygram z narkomanią. I że umrę jako starszy pan, w ciepłym łóżeczku. Że będę szczęśliwy. Dla niego. Obiecałem mu więc. Nic innego zrobić nie mogłem.
Słońce powoli wzbijało się do nieba. A on chciał umrzeć bez świadków. Albo tylko przy mnie.
Nie wiem. Ale nie chciał by ktokolwiek obcy widział jego śmierć.
Pocałował mnie po raz ostatni.
To był magiczny pocałunek.
Ciągle czuję smak jego ust, jego zimne dłonie...
Nie chciałem by umarł. Nie chciałem tego. Ale powiedział mi, że to bardzo egoistyczne z mojej strony.
Dla niego życie było synonimem słowa "cierpienie".
A ja chciałem żeby był szczęśliwy. Po prostu.
Więc powiedziałem tylko..
-...Tochio... jeśli musisz... jeśli naprawdę tego chcesz to po prostu odejdź. Nie przedłużajmy tego pożegnania, dobrze? Idź i bądź szczęśliwy. Ja niedługo też do Ciebie przyjdę. Obiecuję...
Uśmiechnął się.
Dopiero teraz w jego oczach widziałem prawdziwe szczęście więc i mnie uszczęśliwiał ten fakt. Piętnaście lat. To nie jest dużo. Ale piętnaście lat cierpienia to o piętnaście lat za dużo.
Nie wiem czy dobrze postąpiłem, ale pozwoliłem mu być szczęśliwym.
Chyba na tym polega rola przyjaciela...
Bo to że się kochaliśmy to nic.. on i tak był moim przyjacielem.
Pamiętam... że oczy mu się zaszkliły. Przez chwilę myślałem, że zrezygnuje. Że będzie żyć dla mnie.
Ale on tylko przesunął wierzchem dłoni po moim policzku i odszedł.
Wszedł na most i...
Skoczył z niego bez wahania.
Zdążył jeszcze krzyknąć "Kocham Cię Yo!", a ja zdążyłem odkrzyknąć, że też go kocham.
Usłyszałem plusk wody. I zrozumiałem na co się zgodziłem.
Chciałem go ratować. Ale w tej chwili było już za późno.
Musiałem pozwolić mu odejść.
Musiałem pogodzić się z jego śmiercią.
Mimo, że tak bardzo go kochałem nie mogłem zrobić już nic.
Oddałem mu ostatnią przysługę. Zgodziłem się na to.
Potem jeszcze długo płakałem.
Coraz częściej myślałem o samobójstwie.
Ale na myślach się kończyło.
Nie mogłem pozwolić na to by Akira czuł to co ja czułem w chwili kiedy Tochio odszedł na wieczność.
Pustkę.
Przerażającą pustkę, rozpacz i bezradność.
Do ośrodka wróciłem nad ranem.
Pytali czemu uciekłem i co ćpałem.
Ale jedyne co potrafiłem powiedzieć to:
-... Tochio zabił się tej nocy...

Ciebie już nie ma. A ja ciągle jestem. 
Kiedyś do Ciebie pójdę. I wtedy będziemy razem na zawsze. 
Dopiero kiedy umarłeś zrozumiałem jak to boli.
Nie wierzyłem, że kiedykolwiek odbierzesz sobie życie, Tochio...

wtorek, 8 listopada 2011

36.

Tochio dopilnował żebym zasnął.
Odszedł dopiero kiedy był pewien, że śpię.
Pamiętam, że pocałował mnie jeszcze w czoło. I po prostu zamknął drzwi za sobą nie oglądając się już ani razu.
Jakby nigdy nic.
Zbudziłem się jednak w środku nocy zlany zimnym potem.
Miałem chyba zły sen. Sen którego nie pamiętałem.
Serce ciągle mi kołatało.
I dręczyło mnie okropne przeczucie.
Przypomniałem sobie o liście. Wziąłem go w dłonie. Bałem się otworzyć.
Jednak musiałem.
Wziąłem głęboki oddech i zacząłem czytać.

"Kochany Yo!
Na początku chciałbym Ci powiedzieć, że kredki dostałeś po to, by móc pomalować sobie nimi życie. Bo przecież umiesz tak ładnie malować. Chcę żeby Ci dawały szczęście.
Obiecuję, że postarają się zastąpić Ci mnie.
Wiedz, kochanie..., że jeśli trzymasz w swoich drobnych rączkach ten list to decyzja już zapadła.
Ona zapadła już dawno. I tego jesteś przecież świadom.
Ale jeśli to czytasz to ja... ja już jestem w niebie. 
W niebie w które nie wierzysz...
Pewnie zastanawiasz się dlaczego, skoro przecież byłem szczęśliwy. 
Otóż... mówią że na końcu zawsze jest dobrze. A jeśli nie jest to to nie jest koniec.
A teraz było dobrze. Już nigdy mogło tak nie być.
Yo... chciałem umrzeć szczęśliwy. 
Możesz mnie nienawidzić. Wiem, zawiodłem. Przepraszam. 
Ale pamiętaj, że ja...
ja zawsze będę tutaj na Ciebie czekać. 
Tutaj w niebie, w które ciągle nie wierzysz. 
Kochałem, kocham i zawsze będę Cię kochać.
Twój Tochio....."

Serce mi stanęło.
Nawet płakać nie potrafiłem.
Wyszedłem z pokoju ciągle trzymając w dłoni list.
Poszedłem do winy. Była zabezpieczona hasłem, żeby uniknąć ucieczek.
Zupełnie nieświadomie wcisnąłem przypadkowe cyfry. Nie liczyłem na powodzenie.
Ale jednak... zadziałało.
To chyba była magia.
Ale nie myślałem o tym wtedy.
Musiałem się spieszyć. Może nie jest jeszcze za późno. Może jeszcze mogę coś zrobić.
Albo chociaż przytulić jego martwe ciało.
Wybiegłem z budynku.
Zupełnie nie miałem pojęcia dokąd iść, co robić.
Nikomu nie mogłem nic powiedzieć. Musiałem działać sam.
Wsłuchałem się w rytym swojego serca. Usłyszałem jedno słowo.
"Most".
Nie miałem nic do stracenia. Pobiegłem więc na most który widziałem z okna psychiatryka kiedy pocałowaliśmy się po raz pierwszy.
Każda sekunda zdawała się trwać wiecznie. Śnieg sypał mi się na głowę.
Ale nawet nie było mi zimno. To chyba ten ogromny lęk przed stratą ukochanej osoby tak dodawał mi sił.
Kiedy dotarłem na miejsce stanąłem jak wryty. I moje serce też stanęło.
Most był pusty. Więc jednak się pomyliłem.
Albo zwyczajnie spóźniłem.
Usiadłem na brzegu rzeki i skuliłem się.
Zacząłem płakać.
A potem ... poczułem dotyk zimnych dłoni na swoim karku.
I zapach jego perfum.
Jednak ciągle bałem się odwrócić głowę.
-...wiedziałem że przyjdziesz, Hayami Yo... - jego głos był tak potwornie zimny i stanowczy.

35.

-... jesteśmy najpiękniejszą rodziną na świecie!.. - krzyknąłem zafascynowany przyglądając się Tochio
Patrzył na mnie z uśmiechem. Od kiedy ja, on i nasze dziecko byliśmy razem już zawsze, był jakby szczęśliwszy.
Jakie dziecko? Mój bas. Uważałem go przecież za syna.
Uwielbiałem dawać komuś szczęście.
Chciałem dawać uśmiechy ludziom, dawać im życie. Tak jak Tochio podarował je mnie.
Spędzał ze mną większość czasu.
Przychodził zaraz po szkole.
Lekarze pozwolili mu się ze mną widywać bo widzieli jak bardzo pomaga mi to w terapii. Jednak byli bardzo nieufni.
Często po zakończonym spotkaniu sprawdzali mi kanały i źrenice.
Kiedy już odchodził było mi zbyt pusto.
Siedziałem i myślałem o tym co będziemy robić kolejnego dnia, albo grałem na mojej gitarze. Ten bas... on był moim drugim życiem.
Uwielbiałem też wyglądać przez okno i z uwagą przypatrywać się spadającemu śniegowi.
Wtedy więcej rozumiałem.
Śmiałem się z siebie i tego kim jestem.
Powtarzałem sobie "Jestem Hayami Yo, mam piętnaście lat, jestem narkomanem i schizofrenikiem, moja dziewczyna - także narkomanka nie żyje, przespałem się ze swoim przyjacielem i teraz mam chłopaka. A rodziców to wszystko jebie. To czyste szaleństwo".
Ale... i tak nadal nie wiedziałem kim jestem.
To nie o te informacje mi przecież chodziło.
Jednak... czułem się jakby pewniej wiedząc, że mam jakąś przeszłość i być może nawet przyszłość. Czułem że istnieję. 
Na święta nie pozwolili mi jechać do domu. Wiedzieli że jestem za słaby. I wiedzieli też jak jest teraz na rynku narkotykowym. Ja przecież też doskonale wiedziałem, że interes kwitnie. Sprowadzali ćpanie skąd się tylko dało. Było drogo, ale to był najlepszy towar jaki ćpuny kiedykolwiek miały.
Nie ważne.
Ja już nie spróbuję. Nigdy. Obiecałem sobie.
To bardzo trudne. Ale uda mi się.
Uda... prawda?
W święta nie odwiedzili mnie nawet rodzice. Chyba zapomnieli że mają syna.
To nic że jestem narkomanem. Jestem też ich dzieckiem.
Prezenty teraz się nie liczyły. Nie chciałem ich wcale. Chciałem tylko żeby byli blisko. Po prostu.
Za to przyszedł Tochio.
Przyniósł tajemnicze pudełko.
Kiedy tylko je zobaczyłem, poczułem przyjemne ciepło w środku.
Chyba jednak w jakimś stopniu ciągle miałem nadzieję, że znajdę tam działkę. Chociaż jedną.
Taki piękny prezent świąteczny.
Tochio ukłonił się przede mną nisko i wręczył mi paczkę.
Była owinięta w ozdobny papier.
Rozerwałem go na strzępy.
Chciałem jak najszybciej dobrać się do zawartości.
Jednak ku mojemu zdziwieniu działki nie zauważyłem.
Przeszukałem dokładnie każdy zakamarek.
Ale białego proszku ani śladu.
Tochio przyglądał mi się badawczo. Wiedział czego szukam.
-... Yo... nie szukaj tutaj hery... nie przyniosłem jej... nie wpierdolę Cię w to bagno... - powiedział ciągle się uśmiechając
Usiadłem zrezygnowany na łóżku.
Strasznie się zawiodłem.
Chociaż wcale nie chciałem. To po prostu było silniejsze.
Teraz mogłem bliżej przyjrzeć się temu właściwemu prezentowi.
Ogromna paczka kredek. Wszystkie kolory tęczy.
Był jeszcze list. Jednak Tochio nie pozwolił mi go przeczytać przed swoim odejściem.
Dlaczego?
Co krył ten zwitek papieru?

poniedziałek, 7 listopada 2011

34.

Pierwsze dwa miesiące odwyku zaliczone.
Wszystko powoli wraca do normy.
Przeszedłem do grupy wyżej.
Wolnych wyjść jeszcze nie miałem. I nawet nie chciałem mieć. Popłynął bym gdybym dostał chociaż jedno.
Zbyt dobrze znałem siebie. Albo może zbyt dobrze znałem narkomanię.
Nie wiem.
W każdym razie nie zależało mi już na ćpaniu.
Do chwili kiedy ktoś z trzeciej grupy przyniósł majkę.
Kiedy tylko ją zobaczyłem... oszalałem. Znowu.
Dostałem w kanał.
I natychmiast poczułem się tak niebywale dobrze.
Jeszcze lepiej niż wtedy.
Teraz miałem czysty organizm. Więc i majka działała znacznie lepiej.
Cały dzień siedziałem w milczeniu na parapecie.
Musiałem ukrywać drastycznie zwężone źrenice przed czujnym wzrokiem lekarzy i psychologów.
Przychodziły mi do głowy dziwne myśli.
I dziwne uczucia mi towarzyszyły.
Czułem się... wolny. Po prostu. Tak jak na początku.
Znów chciałem ćpać. Znów chciałem być więźniem swojej wolności.
Wmawiałem sobie że tym razem się nie uzależnię..
A potem działanie morfiny osłabło.
I nagle zrobiło mi się tak...nadludzko smutno.
I znów byłem dzieckiem uwięzionym przez złych ludzi. Ludzi którzy chcieli dla niego dobrze.
Ale wtedy byłem za głupi na to żeby to zrozumieć.
Przyszła Oharu.
Machała mi działką przed oczami. Miała herę wysypaną na dłoniach.
A motylki... na skrzydłach nosiły kokainę. Tonąłem w tym wszystkim coraz bardziej.
Chciałem mieć to wszystko tylko dla siebie. Każdy gram. Każde ziarenko. Każdy kawałek mojej białej śmierci. Mojego białego świata.
Kolor biały był zdecydowanie moim ulubionym kolorem... przecież tak skutecznie barwił mój świat. Dokładnie tak jak robił to ze światem każdego innego narkomana.
-... chcesz tę działkę, prawda Hayami Yo?.. .
Skinąłem głową.
-.. . dam Ci ją.. . jeśli coś podpiszesz... - uśmiechnęła się
Z jej ust czułem zapach zgniłej ryby. Zapach dna oceanu.
I zrozumiałem, że jeśli cokolwiek podpiszę... i ja będę pachniał dnem.
Nie, ja będę dnem.
I nigdy już nikt nie zapuka od spodu.
Po prostu.
Dostałem swoją ostatnią w życiu szansę. Jeśli teraz wezmę... będzie tak jak było wcześniej.
-...Oharu... nie.. .
Zdziwiła się. Nie rozumiała mojej reakcji. Nie rozumiała jak to możliwe że ćpun potrafi odmówić. Ale jednak zdobyłem się na taką odwagę. Odmówiłem sobie swojej miłości. Odmówiłem heroiny. I tym samym dałem sobie szansę na życie.
Potem oznajmiono mi że mam gościa.
Kogo? Mama? Tata? Tai?
Nie, Tai już przecież nie ma. Wciąż nie mogę się do tego przyzwyczaić.
Tym razem był to Tochio. Smutny. Bardzo. Nie patrzył mi w oczy.
-...co jest?.. . - wymamrotałem
Przytulił się do mnie.
A potem zaczął mnie całować. Z taką niesamowitą pasją i namiętnością.
Oharu przypatrywała nam się z zadziornym uśmiechem.
Czyżby znów miała jakiś plan?
Nie, to nie ważne.
-.. . nie udało mi się. . a wiesz dlaczego? bo myślałem wtedy o Tobie.. . to Ty dajesz mi życie.. Yo..- wyszeptał mi do ucha
Moje serce gwałtownie przyspieszyło.
-... co?.. .
Pokazał mi swoją dłoń. Była starannie owinięta bandażem który powoli odwinął.
Zobaczyłem ogromną bliznę w miejscu gdzie żyły położone są najpłycej.
-...kocham Cię kurwa... - jęknął nie patrząc mi w oczy
Przytuliłem go.
A właściwie rzuciłem mu się na szyję.
Ja... ja chyba też go kochałem.

33.

Pierwsze dni na trzeźwo.
Jak jest?
Można powiedzieć że okej.
Głód zniosłem tragicznie. Ale to już za mną. Teraz będzie coraz lepiej.
Jest nas piętnastu w jednej grupie.
Piętnastu ćpunów z Kyoto.
Kilku faktycznie chce się leczyć. Ale nie ja. Ja tylko myślę o tym kiedy stąd wyjdę. Kiedy znów sobie załaduję.
Spędzę tu cały rok.
Na samą myśl mam ochotę się powiesić.
Liczę na to że ktoś przemyci jakiś towar. W końcu jedna z grup ma już wolne wyjścia. Cholernie im tego zazdroszczę.
Mówią że jak będę grzeczny to też pójdę do tamtej grupy. Ale do tego czasu muszę zrozumieć że ćpanie jest złe.
O Tai myślę jeszcze czasami. Ale już raczej nie jak o wielkiej miłości. Myślę o niej jak o narkomance.
Była? Owszem, odstrzeliła.
Jedyne czego żałuję to to że jestem tu ja a nie ona. To ją miałem zabrać na leczenie, nie sam tu wylądować.
Rozkleiłem się. Znowu. Jak baba.
Nie wytrzymuję sam ze sobą.
Rozmowy z psychologami też mnie strasznie męczą.
Nigdy nikt nie chciał ze mną o tym rozmawiać. Mówili żebym nie ćpał bo to złe i tyle. Chyba nie myśleli że będę ich słuchać.
Wtedy byłem najmądrzejszy na świecie. Wielkim gówniarzem. Idolem sam dla siebie.
Byłem silny.
Ale odkąd nie miałem strzykawki w ręku moje życie zawirowało.
Z każdym dniem coraz bardziej docierało do mnie czym jest narkomania.
Chwilami myślałem że chcę z tego wyjść.
Ale nie miałem jeszcze na to siły.
Chciałem przygrzać chociaż ten jeden raz. Tak na pożegnanie. Ale nie mówiłem o tym nikomu. Musiałem udawać że dobrze mi idzie żeby dostać jak najszybciej wolne wyjścia.
Nawiać nie było jak.
I tak ze schizofrenika stałem się narkomanem przez duże N.
 ***
Dużo myślałem. Oglądałem swoje ręce.
Patrzyłem teraz już na nie nie z dumą lecz z pogardą.
Nie tęskniłem już nawet tak bardzo.
Chciałem chyba walczyć o siebie. Chciałem znowu mieć pasje, marzenia.
Poszedłem więc do jednego z naszych psychologów.
-.. Proszę zrobić wszystko żebym wyszedł z tego... - powiedziałem dość pewnie zaraz na wejściu
W odpowiedzi otrzymałem uśmiech.
Wiedziałem, że zrobiłem dobrze.
Byłem z siebie strasznie dumny.
Z każdym dniem byłem ćpunem coraz mniej. I chociaż teoretycznie miałem nim zostać na zawsze... powoli odzyskiwałem utracone człowieczeństwo.
Kiedy rodzice przyjechali w odwiedziny do mnie zapytałem czy kupią mi bas.
Popatrzyli najpierw na mnie, a potem na siebie nawzajem.
Zapewniłem że nie chcę już więcej ćpać.
Zaufali mi. Ja też sobie zaufałem.
Następnego dnia, oczywiście za zgodą lekarza dostałem piękny, nowy i błyszczący bas.
Byłem nim wręcz zachwycony.
Grałem kiedy tylko mogłem. I szybko się uczyłem. Sam.
Kiedyś nawet zrobiliśmy sobie ognisko. Poprosili żebym zagrał. Nie odmówiłem. Lubiłem występować.
Lubiłem zagłębiać się w każdą rzecz byle tylko zapomnieć o ćpaniu.
Byłem gotowy na wszystko. Na każde poświęcenie.
Nie wiedziałem nawet skąd we mnie tyle motywacji. Chciałem odzyskać życie, tylko...
Czy to jeszcze możliwe?
Po prostu chciałem wyjść na prostą.
Być jak każdy nastolatek. Chociaż to odebrałem sobie już bezpowrotnie.
Dzieci w moim wieku śmieją się, bawią, przeżywają pierwsze miłości, pierwsze pocałunki, uczą się. Żyją.
A ja ćpam.
A właściwie ćpałem.
Przecież to już koniec chciało by się powiedzieć.
Teraz będzie idealnie.
Chyba jednak zapomniałem o Oharu.
-.. czemu nie możesz odejść? Czemu zależy Ci na mojej śmierci?.. - zapytałem ją któregoś dnia
-...jesteś wybrańcem... to tylko szkolenie... prawdziwe piekło jeszcze przed Tobą..- odpowiedziała wybuchając szaleńczym śmiechem.

sobota, 5 listopada 2011

32.

Kiedy się ocknąłem nadal byłem nikim.
Więc moje życie nie jest tylko złym snem.
Ciągle leżałem skulony na chodniku. Oznacza to że ta kobieta wcale nie chciała mi pomóc.
Znajdowałem się w ogromnej plamie krwi.
Gdzie są ludzie? Dlaczego nikt mi nie pomógł?
Ostatkiem sił podniosłem się i bezmyślnie powędrowałem na dworzec.
Tam moje towarzystwo już czekało.
Chcieli żebym z nimi ćpał.
Ale tym razem odmówiłem.
Stałem i po prostu gapiłem się na nich.
-... to nie była majka...- wymamrotałem
Prawie się rozpłakałem.
To była wściekłość? Czy może już początek głodu?
Zaczęło mi się robić na przemian ciepło i zimno. Wszystko wirowało mi przed oczami.
Było mi niedobrze. Wszyscy patrzyli na mnie jak na wariata. Oni jeszcze nie byli tak wpieprzeni. Oni się pilnowali. Nie wpadli nigdy w ciąg. A ja popłynąłem już dawno.
Jak najszybciej poszedłem do mojego dealera. Czekał już na mnie. Wiedział że przyjdę.
-... błagam... majki...
-... a to już nie hera?...  - zaczął się śmiać.
Siedział i patrzył na to jak cierpię.
Skurwysyn. Miałem ochotę go zabić. Zrobił bym to. Ale nie mogłem. Właśnie on miał najlepszy towar w mieście.
Po chwili miałem już swoją działkę.
Ale za cholerę nie mogłem się wkłuć.
Musiałem poprosić kogoś o pomoc. Nawet nie pamiętam kto to był.
Od razu zrobiło mi się tak dobrze.
Mogłem już normalnie chodzić.
Wszystko było okej. Zapomniałem o wszystkich zmartwieniach.
Tak działają narkotyki. Nie pamięta się o niczym. Po prostu nie pamięta się.
Dopiero kiedy wróciłem do domu zaczęło się piekło.
Ojciec natychmiastowo sprawdził mi źrenice. Były dramatycznie zwężone.
Pięknie.
Kazał podwinąć mi rękawy. Nie mogłem tego zrobić. Po prostu nie mogłem.
Uderzył mnie w twarz.
Mama prosiła żeby więcej tego nie robił. Ale on nie słuchał. Dostałem więc raz jeszcze.
Potem moja wybawczyni złapała mnie za rękę i odciągnęła na bok.
Upadłem. Wytrzeźwiałem natychmiast. Ból był okropny.
Oboje stali teraz w bezruchu i patrzyli co zrobię.
Podwinąłem lewy rękaw.
Cała ręka spuchnięta.
-...skąd wiedzieliście? ... - jedyne co przychodziło mi do głowy
Ojciec rzucił we mnie gazetą. Tak. Gazetą.
Na pierwszej stronie było moje zdjęcie. Wtedy. W tej kałuży.
Więc ta kobieta musiała być dziennikarką.
Ogromny tytuł "Młodzi narkomani"
Zastanawia mnie tylko dlaczego nie pomogła mi. Nie miała odwagi?
Potem przeczytałem o sobie piękny artykuł. O sobie i nie tylko. Pisali tam o nas wszystkich.
Walizkę miałem już spakowaną. Decyzja była podjęta. Idę na odwyk. Nie mogę przynosić wstydu rodzicom. Są parą biznesmenów znaną w całym Kyoto. Tak, ja też już jestem znany.
-...przestańcie, ja nie chcę... - krzyczałem przez łzy
Sama myśl o tym że tam nie będzie strzykawek, majki, hery, koki czy chociaż amfy mnie przerażała.
Rozkleiłem się totalnie.
Nie chciałem reszty swojego życia spędzić na trzeźwo.
Chciałem ćpać.
Nic mnie tak nie kręciło jak to.
-... mamo? pozwól mi wziąć ten jeszcze jeden raz... - te słowa przekonały ją o tym jak mocno jestem wjebany
Rozpłakała się i przytuliła mnie do serca.
Poczułem się dziwnie. Nigdy tego nie robiła.
Więc musiałem stać się narkomanem by okazała mi jakiekolwiek uczucia?
Popatrzyłem na jej twarz. Zawsze była taka pusta. Zimna. Ale nie teraz. Teraz widziałem w niej masę uczuć.
Zawiodłem ją na całej linii.
Ale na pytanie czy żałuję odpowiedział bym że nie.
Może i jestem ćpunem. Totalnym zerem. Szmatą. Nikim. Ale nie przeszkadza mi to. Tak jest okej.
Nikt nie chciał mi pomóc kiedy jeszcze tylko o wielkim ćpaniu mówiłem.
Nikt nie pomyślał że tak się stoczę.
Hayami Yo. Dzieciak z dobrego domu. Zawsze miał co chciał. A jednak narkoman.
Ale jeśli jednak nigdy wcześniej mi nie pomogli... niech teraz więc patrzą na to jak umieram powoli.

Zabiliście mnie...
Uczyniliście ze mnie narkomana...

31.

Rodzice ubzdurali sobie że piję.
Bo wracam do domu i zaraz idę do swojego pokoju? Czasem się zataczam to fakt. Ale nie piję. Jestem tylko narkomanem.
Tylko?
A może "aż"?
W końcu żeby ćpać też chyba trzeba mieć jakąś odwagę. Nie każdy jest w stanie zrezygnować z siebie. Z życia.
A co do mojego 'alkoholizmu'...
Rodzice wcale nie krzyczeli.
Powiedzieli tylko, że kupią mi co zechcę jeśli przestanę pić.

     .. . czy oni kiedykolwiek zrozumieją że nie potrzebuję tych wszystkich rzeczy tylko ich miłości? .. .

Ale i tak obiecałem im to. Słowa dotrzymać mogę. Nie będzie to dla mnie żadnym wyczynem.
Żeby uczcić ten jakże piękny dzień poszedłem na miasto.
Tam spotkałem ludzi z którymi kiedyś ćpała Tai.
Teraz to ja poszedłem z nimi.
Mieli tylko majkę.
Nie odmówiłem. Cieszyłem się jedynie, że nie muszę płacić.
Zostało na kolejną działkę.
Potem już przygrzany spacerowałem po sennym mieście.
Wszystko wirowało mi przed oczami.
Ale to było nieziemsko przyjemne.
Morfina chyba potrafi nawet dać więcej szczęścia niż hera.
Wszyscy mówią, że heroiniści to totalne dno.
Chyba podzielam ich zdanie. A na pewno podzielał bym je gdybym sam nie był heroinistą.
Przysiadłem na chodniku.
-... do czego doprowadziłeś Hayami Yo?... - wymamrotałem do siebie
Podwinąłem rękawy.
Na rękach miałem pełno śladów po wkłuciach.
Prawie tak dużo jak gwiazd na niebie.
Patrzyłem na nie z niemałym podziwem.
Jako małe dziecko niemiłosiernie bałem się igieł. Dzisiaj sam wbijałem je w siebie każdego dnia. A czasami nawet kilka razy dziennie.
Czy powinienem się za to nienawidzić?
Nie chciałem o tym myśleć.
Oparłem twarz na dłoniach i patrzyłem przed siebie.
Liście drzew układały się w strzykawki. Aż uśmiechnąłem się sam do siebie.
Ale poczułem, że coś jest nie tak.
Stwierdziłem, że za małą dawkę dostałem.
Więc wstrzyknąłem sobie drugie tyle.
W końcu ćpam od dawna. Tolerancja na narkotyk wzrasta.
Zrobiło mi się strasznie ciepło i miło.
Położyłem  się więc na chodniku.
Po morfinie zawsze jest tak fajnie.
Dopiero później poczułem coś mokrego na swoich rękach.
Krew?
Nie pamiętam.
Było jej tak dużo.
Podbiegła do mnie jakaś kobieta.
Patrzyłem na nią nieprzytomnie. Ale nie miałem siły nic powiedzieć.
Poczułem przerażający ból z tyłu głowy.
Chciałem po prostu zasnąć.
Albo wstrzyknąć sobie coś więcej.
Żeby przestało boleć.

-Jesteś skończonym ćpunem. Zasługujesz tylko na śmierć.
-Jestem też człowiekiem.
-Ćpuny to nie ludzie. To ciemna otchłań. Kiedy wchodzisz w narkomanię... z tej drogi nie ma już powrotu. 
-A jeśli pójdę na odwyk?
-Możesz nie brać przez jakiś czas. Ale zawsze będziesz ćpunem. Zawsze będziesz nikim.  Stajesz się nim już po pierwszej działce i jesteś do śmierci. Ty nie istniejesz.

czwartek, 3 listopada 2011

30.

Cały tydzień byłem w ciągu.
Tydzień? A może więcej? Nie mam pojęcia.
Straciłem poczucie czasu.
Gdy tylko trzeźwiałem ładowałem od nowa w kanał i szlajałem się po ulicach.
Kiedy byłem przygrzany lubiłem siedzieć cicho i przyglądać się tej szarej masie.
Oharu zawsze chodziła ze mną. Uśmiechała się dumnie.
Zabijałem się na jej rękach.
Czemu ćpałem?
Bo.. . bałem się.
Czego się bałem?
Nie wiem.
Dopiero później zrozumiałem że na lęk bez imienia nie pomogą nawet strzykawki.
Trzeba umieć spojrzeć życiu w oczy. Na trzeźwo.
Ale to już był ten stan, że trzeźwość mnie przerażała.
Wolałem godzinami milczeć niż porozmawiać z kimkolwiek. Byłem coraz bardziej samotny. Ale to nic. Miałem heroinę.
Od czasu do czasu brałem też morfinę. Po niej byłem tak idealnie wyciszony.
Spokojny. Oharu też była jakaś inna. Wszystko było inne.
Do domu wracałem tylko na noce. Nic nie mówiłem. No bo co miałem mówić?
Zresztą i tak nikt nie chciał by słuchać.
Byłem idolem sam dla siebie. Ćpunem z przekonania. Lubiłem to.
Narkotyki to najpiękniejsze co mnie spotkało. Tak przynajmniej wtedy myślałem.
Jedno małe ukłucie i chcesz żyć. Czy to nie jest piękne?
Raz po heroinie widziałem Tai.
Wyglądała dokładnie tak jak w chwili kiedy ją poznałem.
-.. . Yo.. . tutaj wcale nie jest lepiej.. . nie ćpaj.. . błagam.. . - szeptała
Obiecałem że nie będę.
A potem i tak robiłem swoje.
W końcu zacząłem się sobą brzydzić.
Nie wiedziałem czy jestem już narkomanem, ale uparcie wierzyłem w to że ciągle mogę jeszcze przestać.
Moje życie zamieniło się w narkotyczną bajkę.
A może raczej w koszmar?
Przechadzając się jedną z ulic spotkałem Tochio.
Nie poznałem go.
Pamiętam że mną potrząsał.
-.. . Yo, kurwa coś Ty z sobą zrobił? Jesteś skończonym ćpnem.. . - wykrzyczał
Ale do mnie te słowa nie docierały.
Poszedłem przed siebie.
Czy na którejś z tych ulic chciałem odnaleźć swoje życie?
Odnaleźć siebie?
Możliwe.
Chciałem zerwać z ćpaniem. Wiedziałem, że to złe.
Ale... kiedy tylko zaczynałem trzeźwieć przychodził ogromny lęk.
Bałem się zmierzyć z rzeczywistością.
Kiedy nie dostawałem swojej działki siadałem na parapecie swojego pokoju i patrząc w niebo mówiłem że chcę umrzeć. Przecinałem sobie ręce.
Płakałem. Nie wiedziałem co robić.
Narkomania była przerażająca. Zabijała mnie chociaż chciałem żyć.
Nie tak widziałem swój koniec.
Miałem umrzeć z klasą. Mieli za mną płakać.
Ale i to mi się nie udało.
Już teraz wiedziałem, że jestem dla świata nikim. Wszystkie ćpuny są nikim. Nas nie ma.
Nikt tak naprawdę nic o nas nie wie.
My mamy tylko umrzeć. Tak. Chcę umrzeć.
Chcę do Tai.

Boże, gdybyś istniał, pozwolił byś mi umrzeć. Czemu tego nie zrobisz? Czemu mnie nie zabijesz? No na co czekasz? Zabij mnie, kurwa!

wtorek, 1 listopada 2011

29.

 .. . Dwa ciała złączone w jedno. Ogromna namiętność, lecz brak jakiegokolwiek uczucia. Mimo wszystko... . to był najpiękniejszy prezent urodzinowy jaki mogłem dostać.. . 


Kolejne moje urodziny.
Już piętnaste.
A może dopiero piętnaste?
Kim jestem?
Gówniarzem z tak zwaną "przeszłością".
Podsumowując mam za sobą śmierć trojga wspaniałych ludzi w tym mojej miłości, próbę samobójczą, ćpanie, psychiatryk i Oharu na karku. Ale tę ostatnią lekarze nazywają schizofrenią. Nie wiem skąd oni to wytrzasnęli. O niczym im nie mówiłem.
W prezencie od Akiry dostałem jego samego.
Po prostu podarował mi siebie. Nie wiem dlaczego się na to zgodziłem.
Ale to było silniejsze. Musiałem.
I tak oto spędziliśmy tę noc razem.
Czy cieszę się z tego? Chyba nie. Nie powiem, było mi z nim bardzo dobrze. Ale to mój przyjaciel. Prawie jak brat. I tylko tak go traktuję. A to... to wszystko skomplikowało.
Siedziałem rano na ławce w parku i po prostu płakałem.
Dlaczego?
Mam 15 lat, zrytą psychikę, totalny brak wsparcia i na dodatek przespałem się ze swoim przyjacielem.
Złamałem wszystkie swoje zasady. Pierdolone zasady.
Jako dziecko obiecywałem sobie tak wiele.
Ciągle pamiętam.
Miałem być kimś ważnym. Grubą rybą. Kasy jak lodu i wspaniała żona. Nie wiedziałem jeszcze że będę chciał by była nią narkomanka. Ale wiedziałem że chcę mieć dwoje dzieci. Chłopca i dziewczynkę. I że będziemy mieszkać w Tokyo bo tam będę pracować.
Byłem taki naiwny. Świat mnie zniszczył.
Czuję, że przegrałem swoje życie chociaż ciągle żyję.
Dlatego płakałem. Nie byłem już nikim. Szmatą byłem.
Powinienem się teraz uczyć a nie szukać nocnych przygód z ludźmi którzy odejdą z mojego życia szybciej niż o tym myśleli. Zresztą sam zawsze gardziłem dziećmi które tak wcześnie zaczynają się pieprzyć. Co to zmienia w ich... w naszym życiu? Co to co kurwy zmienia? Nie, nie czuję się dojrzalszy ani nawet spełniony. Czuję się jak szczeniak. Ćpunami zresztą też gardziłem.
No i jak to wyszło? Jestem jednym z nim. Dokładnie tak.
Jestem tym kogo zawsze nienawidziłem. Brawa dla mnie. Jestem mistrzem w robieniu z siebie szmaty.

Od tych rozmyślań zrobiło mi się potwornie niedobrze.
Wiedziałem już gdzie szukać lekarstwa na to.
Dworzec.
Poszedłem tam bez zastanowienia.
Nie czułem się tam nawet obco. Tylko... to dziwne ukłucie w sercu kiedy na miejscu Tai zobaczyłem innego ćpuna. Poczułem że chcę mieć ją przy sobie. I to jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu że muszę zaćpać. Ona była heroiną. Była moją miłością.
Nagle przy mnie pojawiła się Oharu.
-.. . myślałem, że odeszłaś.. .
-.. . ja nigdy nie odchodzę.. . pozwoliłam Ci tylko samemu pobawić się swoim życiem.. . - zaśmiała się
Potem już tylko stała w milczeniu i przyglądała mi się. Nie miałem siły walczyć. Chciałem tylko poczuć się lepiej. Nawet jeśli przez to pokazałem jej że wykończę się bez jej pomocy.
Poszedłem do faceta który handlował ćpaniem.
-.. . dwa gramy hery.. . - wymamrotałem wsuwając mu w dłoń pieniądze
-.. . złoty strzał? bo widzę oczęta już mocno przećpane.. .
-.. . nie jestem ćpunem .. . - warknąłem
-.. . dziecko, tak mówi każdy.. . nie wierz w to że będziesz mógł przestać.. . należysz już do naszego świata.. . przypisałeś się do niego biorąc pierwszą działkę i już zawsze tu będziesz.. . - podał mi moje dwa gramy białej śmierci ciągle się uśmiechając
-.. . nie pierdol.. wiem co robię.. - powiedziałem choć sam nie wierzyłem w swoje słowa.
Na widok towaru moje oczy już zamieniały się w iskierki. Nie mogłem doczekać się chwili kiedy sobie właduję. Kiedy będzie po prostu OK.
Zrobiłem wszystko tak jak robiła to Tai. Rozcieńczanie cytryną, podgrzewanie na łyżeczce.
Wkułem się dość szybko. I nawet nie zawahałem się przed naciśnięciem tłoka pompki.
Poczułem przyjemne ciepło. Odpłynąłem.
I znów pojawiła się tęcza. I wszystko znów było takie ładne. Chciałem żeby tak było zawsze.
Wszystkie problemy zniknęły. Nic się już nie liczyło. Byłem tylko ja. Cholernie szczęśliwy ja. 
-... Heroino... kocham Cię.. . - wyszeptałem wpatrując się w drugą działkę białego proszku która kolejnego dnia miała podarować mi odrobinę szczęścia.

poniedziałek, 31 października 2011

28.

Kiedy obudziłem się rano doznałem nie małego szoku.
Okazało się bowiem, że nie znajduję się wcale w swoim domu.
Pierwszym co rzuciło mi się w oczy był Akira. Spał przytulony do mnie.
Po dłuższym zastanowieniu mogłem stwierdzić, że z całą pewnością owe pomieszczenie jest jego pokojem.
Odruchowo zajrzałem pod kołdrę. Miałem na sobie tylko shorty. On zresztą też.
Obudziłem go od razu. Uśmiechnął się jedynie i nic nie powiedział.
-.. . Akira... czy my.. . ? - wrzasnąłem
A on... tak uroczo przygryzł wargę.

          .. . czy to ma mi zastąpić odpowiedź?.. . błagam.. . nie.. .

Wstał i wsunął na siebie spodnie. Z uwagą przyglądałem się każdemu jego ruchowi.
Potem ukucnął przy mnie i ciągle się uśmiechając przesunął dłonią po moim policzku.
-.. . A chciał byś... no wiesz .. .? - zapytał
Miał taki uwodzicielski ton głosu. Aż po prostu zapragnąłem mieć go w swoich objęciach. Całego tylko dla siebie.
Jednak tylko spuściłem wzrok. Nie potrafiłem zaprzeczyć, ale przecież nie mogłem też powiedzieć mu, że mam ochotę na niego jak na ciasto ze śliwkami.
Roześmiał się i potargał mi włosy.
-... Yo, głupku! Upiłem Cię, to fakt. Ale przecież nie pieprzył bym się ze swoim pijanym przyjacielem pod nieobecność rodziców.. .
Poczułem ogromny ciężar spadający mi z serca. Kochałem Akirę jedynie jak brata. Nie chciał bym żeby powstały między nami jakieś niejasności. Nie chciałem go też stracić.
Zacząłem się śmiać razem z nim.
Jednak jego oczy nie były tak radosne jak tego oczekiwałem. Mimo uśmiechu na twarzy w jego oczach widziałem smutek i tęsknotę.
Tęsknotę za czym?
Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Nie miałem siły nawet jej szukać. Ten dzień zaczął się wyjątkowo dobrze. Chciałbym żeby tak też się skończył.
-... Aki? Co będziemy dziś robić?...- zapytałem
-...Skoro już wytrzeźwiałeś to może pozwolisz się przelecieć?.. - wybuchnął śmiechem, jednak wyczułem w jego głosie coś na podobieństwo nadziei.
Zaśmiałem się tylko. Nie miałem nawet odwagi spojrzeć mu w oczy.

Usiadł na łóżku trzymając w dłoniach swoją pogniecioną koszulkę.
Trzeba przyznać że miał świetną klatę.
Patrzyłem na niego i uśmiechałem do swoich sprośnych myśli. Był taki drobniutki i kruchutki.
-... Yo? Myślisz że kiedyś jeszcze ktoś pojawi się w Twoim życiu? Myślisz że kiedyś jeszcze pokochasz kogoś poza Tai?...
-... Nie wiem... Pewnie tak. Ale na pewno nie teraz...
Skinął głową na znak, że rozumie.
I zapanowała niezręczna cisza.
Ja wpatrywałem się w ścianę. Możliwe że próbowałem wywiercić w niej dziurę wzrokiem.
A on ciągle ściskał w dłoniach swoją koszulkę.
Przypominał mi teraz małe, niewinne dziecko które za chwile ma się rozpłakać.
Niebo także wyglądało jakby miało pójść w jego ślady.
Na parapecie przysiadł różowy motyl.
Wydawał się uśmiechać do mnie.
Co chwila przenosił wzrok ze mnie na Akirę i odwrotnie. A potem przyleciał ten niebieski i odleciały razem zataczając na niebie kręgi i tańcząc niczym spadające liście.
Nie pytałem nawet Akiry czy je widział. To było oczywiste. Te motyle istnieją tylko dla mnie.
Ale chyba zrozumiałem co chciały mi przekazać.
Skoczyłem z powrotem na łóżko i zacząłem go masować.
-... Co robisz? Daj spokój... - mruknął zdejmując z siebie moje dłonie.
Ciągle wlepiał wzrok w podłogę.
-...Aki... spójrz na mnie...- poprosiłem
Zrobił to z wielkim trudem. Widziałem że nie chce patrzeć na mnie. Wiedział że widzę wszystko co rodzi się i umiera w jego oczach.
Patrzył więc na mnie wyczekując jakiegokolwiek słowa, gestu.
-...pocałujemy się?.. - wyszeptałem i poczułem jak moje policzki przybierają kolor purpurowy.
Początkowo był nieśmiały. Ale chwila w której jego dłonie wylądowały na moim tyłku na zawsze pozostanie mi w pamięci.

niedziela, 30 października 2011

27.

Byłem za bardzo zmęczony tym wszystkim. Zmęczony życiem. I tą żałosną próbą umierania. Wiedziałem, że mi się nie uda. Oharu nie pozwoliła by mi umrzeć. Nie teraz. Nie tak jak sam bym tego chciał.
Potrzebowałem chwili wytchnienia.
Zebrałem się więc na odwagę i postanowiłem iść na cmentarz. Odwiedzić groby Ayu, Hikaru i Tai.
Znów padał deszcz.
Nie zwracałem jednak na to uwagi.
Po prostu szedłem przed siebie.
Kiedy przekroczyłem bramę cmentarza poczułem się nieswojo.
Ale w gruncie rzeczy lubię cmentarze. Tutaj zawsze jest tak cicho i spokojnie. Tutaj wszystko się kończy. I ja tutaj skończę. Od tej reguły nie ma wyjątku.
Ayu i Hikaru zostali pochowani razem.
Mieli ogromny pomnik. Przecież byli dziećmi z bogatej rodziny. A rodzice pewnie przez postawienie im takiego pomnika chcieli pokazać jak bardzo cierpią.

                 .. . ciekawe jaki pomnik postawili by mnie .. .


Poczułem jak łzy spływają mi po policzkach.

               .. . Ayu... jak to jest umrzeć śmiercią samobójczą?.. . I dlaczego Ty umarłaś właśnie tak?.. .
              .. . Hikaru? .. . Ty wiesz kim jestem... prawda?.. . Pomóż mi to zrozumieć nim będzie za późno.. .

Nie mogłem już dłużej stać nad tym grobem. Wylewało się z niego bogactwo. Ale nie było w nim serca.
Poszedłem więc odwiedzić moją Tai.
Jej grób był skromny. No cóż.. . była tylko narkomanką. Dla nich. Bo dla mnie była całym światem.
Uklęknąłem i rozpłakałem się jak dziecko.
Przy jej wygrawerowanym imieniu zostawiłem czerwoną różę.
Tak bardzo kochała te kwiaty.
- .. . Tai powiedz... jak to ma być dalej? Jak mam nauczyć się żyć bez Ciebie? Pamiętasz? Miałaś być moją żoną. Nie narkomanką. Miałaś z tego wyjść. A ja miałem być normalny. Obiecaliśmy to sobie Tai.. . wiem że pamiętasz.. . Wróć.. . błagam. - szeptałem przez łzy
Czułem jej obecność przy sobie.
A potem usłyszałem trzask łamanych gałęzi.
Moje serce przyspieszyło.
Jednak okazało się że to tylko jakiś starszy mężczyzna. Popatrzył na mnie. Wstałem więc i podszedłem do niego ocierając łzy.
-.. . Była moją dziewczyną .. .
Pokiwał głową na znak że rozumie.
-.. . Młodziutki jesteś, nie rozpaczaj. Znajdziesz jeszcze kogoś bliskiemu swojemu sercu.. . - powiedział po chwili milczenia.
-.. . Wie Pan.. . to nie tak. Po prostu jeśli kogoś się kocha to wszyscy inni ludzie tracą swoje barwy. Liczy się tylko ta osoba. I nie można o niej tak po prostu zapomnieć. Ona zawsze będzie w sercu. Zawsze. I zawsze będę za nią tęsknił.. .
-.. . Zostałem wdowcem mając czterdzieści lat... nie potrafiłem ożenić się ponownie. Za bardzo ją kochałem by próbować zapchać to miejsce kimś innym. Więc śmiem twierdzić że wiem o czym mówisz.. . Każdego wieczora wspomnienia wracają.. .
Widziałem z jakim trudem wypowiada każde słowo.
Bolało go to. Widziałem w jego oczach potworną tęsknotę. Zapewne chciał już być u boku swojej małżonki, ale śmierć ciągle nie nadchodziła.
-.. . Czeka Pan na to kiedy umrze, prawda?.. . - zapytałem bezczelnie.
Jednak on wcale się nie pogniewał. Odpowiedział tylko:
-.. . nawet nie wiesz jak bardzo.. . Jestem tutaj codziennie ... To taka mała namiastka jej obecności..
A potem poszedł w swoją stronę.
Długo jeszcze stałem w bezruchu wpatrując się w miejsce w którym przed chwilą stał. Z życiem jest dokładnie tak samo. W jednej chwili stoimy tu twardo, a w drugiej odchodzimy na wieczność.

Robiło się już ciemno. Postanowiłem więc wrócić. Jednak nie chciałem iść do domu.
Dom był ostatnim miejscem w którym chciałem teraz przebywać.
Na dworzec nie miałem już po co chodzić. Tai przecież tam nie było.
Poszedłem więc do Akiry. Tylko on mi został.
Kiedy otworzył mi drzwi nie miałem nawet odwagi spojrzeć mu w oczy. Ciągle miałem kaptur na głowie, a wzrok uparcie wlepiałem w podłogę.
On wiedział, że coś jest nie tak mimo że nie widzieliśmy się od bardzo dawna.
-.. . płakałeś?.. . - zapytał tak troskliwie jak to tylko on potrafił
Nie odpowiedziałem.
Po prostu przytuliłem się do niego i pozwoliłem kolejnym łzom spłynąć po moich policzkach.

czwartek, 13 października 2011

26.

Włóczyłem się po ulicach bez celu. Zimne krople deszczu spadały z nieba jakby chciały odzwierciedlić to jak właśnie się czułem.
Płakałem.
Jednak deszcz skutecznie to maskował.
Miałem dopiero czternaście lat. I tak wiele za sobą. Być może jeszcze więcej przed sobą.
Każde miejsce przypominało mi o czymś. O kimś.
Ayumi. 
Ławka na której pocałowaliśmy się po raz pierwszy. Teraz siedziała na niej inna para. Przytulali się. Biła od nich normalność. Pozazdrościłem.
Ocierając łzy poszedłem dalej.
Drzewo. Drzewo na którym odebrała sobie życie. Na gałęzi nadal pozostało drobne otarcie po sznurze.
Przechodząc obok szpitala przeszły mnie zimne ciarki. Wisiorek znów rozbłysnął.
-...Hikaru... - wyszeptałem i spojrzałem w niebo
Chmury wydawały się układać w jego twarz.
Przeraziłem się. Naprawdę byłem chory.
Upadłem na środku chodnika. Zacząłem płakać. Głowa... tak bardzo bolała mnie głowa.
Wyciągałem ręce do ludzi...a oni? Oni przechodzili obojętnie. Udawali że nie widzą.
Przechodzili obojętnie obok tragedii. Bo po prostu nie chcieli o tym rozmawiać.
Krzyczałem. Przeklinałem. Błagałem o pomoc.
Ale nikt nawet nie pomógł mi wstać. 
Oharu.. też mi nie pomagała. Zaciskała mi swoje kościste palce na szyi. Czułem że kark może ulec naporowi z jej strony. Spodziewałem się chrupnięcia. Chrupnięcia które powiedziało by mi wieczne "dobranoc".
Zobaczyłem matkę z dzieckiem. Maleństwo zatrzymało się przy mnie i wyciągając rączkę powiedziało
-... mamusiu... pomóżmy temu chłopcu... on jest smutny...
Ale ta kobieta tylko pociągnęła dziecko za sobą. Patrzyła na mnie z ogromną nienawiścią. Mimo, że nic jej nie zrobiłem. Po prostu byłem. I to już był powód by mnie nienawidzić. Tak wielu ludzi oceniło mnie zupełnie nie znając.
Potem podszedł do mnie pies. Doberman.
Patrzyłem na niego z przerażeniem.
Nie wiedziałem czy bronić się czy po prostu poddać.
Jednak on... on wcale nie chciał zrobić mi krzywdy. Usiadł przy mnie. Przytulił się. Było mu zimno. Był głodny. Słyszałem jak burczy mu w brzuszku. Uśmiechnąłem się. Krwiopijcza bestia okazała więcej człowieczeństwa niż wszyscy ludzie których w życiu spotkałem.
Sięgnąłem do kieszeni.
Miałem w niej jeszcze kanapkę. Bez wahania dałem ją mojemu nowemu przyjacielowi. Zanim ją zjadł polizał mnie po twarzy. Pokochałem go. Już nawet nie bałem się jego ostrych kłów. Zaufałem mu.
-... zostań tu... ja muszę iść... zrobić coś... ale Ty... poradzisz sobie... musisz... - wyszeptałem do niego przez łzy gładząc go po łbie.
Patrzył na mnie tymi swoimi inteligentnymi oczami. Dokładnie tak jakby rozumiał.

Poszedłem do lasu. Na moją ulubioną polankę. Miałem ze sobą kanister benzyny i zapalniczkę. Wiedziałem już co chcę zrobić.
Wiedziałem że chcę tego.
Nie radziłem sobie nigdy. Ale teraz... kiedy Tai nie żyła... nie radziłem sobie zupełnie.
Zacząłem bawić się zapalniczką. Noc była jeszcze młoda.
-.... to Twoje ostatnie godziny Yo... teraz możesz zadać sobie tyle bólu ile tylko zechcesz... - powiedziałem do siebie.
Wyciągnąłem żyletkę. Zimny kawałek metalu przesuwający się po mojej ręce. Bolało. Ale nie zważałem na to. Wbijałem go jeszcze głębiej i głębiej. Cienka warstwa skóry dzieliła żyletkę od żył.
Popłynęło dużo krwi. A ja... wcale nie byłem spokojniejszy. Wcale mi to nie pomogło. Rozpłakałem się na dobre.
Całe ubranie, ręce i twarz miałem pobrudzone krwią. Bolało. Ale jeszcze za mało żeby umrzeć. I za bardzo żeby żyć.
Sięgnąłem do kieszeni. Znalazłem tam jeszcze jedną działkę. Działkę która przeznaczona była dla Tai. Ale ona już nigdy nic nie weźmie. Tego jestem pewien.
Strzykawkę też miałem. Przygotowałem wszystko idealnie. Jednak miałem ogromny problem z wkłuciem się w żyłę. Po wielu próbach udało mi się.
Stałem się jakby szczęśliwszy. Żyłem w fikcyjnym świecie. W moim świecie.
Schizofrenia i heroina. Ja.. ja naprawdę nie wiem co było prawdziwe. Nie wiem co istniało. Nie wiem czy i ja sam kiedykolwiek istniałem.
Siedziałem na wzgórzu wpatrując się w księżyc. Była pełnia. Nigdy nie mogłem zasnąć podczas pełni. Jednak tej nocy... miałem zasnąć bez problemu. Zasnąć snem wiecznym.
Niepewnie sięgnąłem po kanister. Oblałem się benzyną. Teraz wystarczył już tylko jeden ruch. Jeden maleńki ruch by umrzeć. I jeden by żyć.
Usłyszałem łamanie gałęzi. Potem ktoś całym ciężarem swojego ciała przygniótł mnie. Zobaczyłem psa spotkanego na ulicy. Lizał mnie po twarzy. Cieszył się że zdążył.
Chyba byłem mu wdzięczny. Uratował mnie przede mną samym.

Nękało mnie teraz wiele pytań.
Co takiego musiało się dziać, że dziecko mające przed sobą jeszcze całe życie zapragnęło umrzeć? Co było nie tak?
Ile razy jeszcze otrę się o śmierć zanim coś zrozumiem? ...

środa, 12 października 2011

25.

Tej nocy miałem wyjątkowo piękny sen.
Śniłem o szczęściu. O Tai. W tym śnie nie była już narkomanką. Była moją dziewczyną. Spędzaliśmy razem każdą wolną chwilę. Byliśmy tylko dla siebie. I żadne z nas nie miało na karku tej koszmarnej przeszłości. Przeszłości która tak naprawdę jest teraźniejszością. Byliśmy po prostu normalni. Tak idealnie normalni. Zawsze razem wracaliśmy ze szkoły, całowaliśmy się na pożegnanie. Upieraliśmy się przy tym że będziemy razem już na zawsze. I że nawet śmierć nas nie rozłączy. Że umrzemy razem.
A potem usłyszałem gruby męski głos. Otworzyłem oczy. Cały czar snu prysnął.
Siedziałem na zimnej i mokrej ziemi. W ciemnym kącie. A na moich kolanach leżała martwa Tai. Jej ciało było już całkiem zimne. Jednak delikatny zarys uśmiechu pozostał. Do oczu napłynęły mi łzy. Sam fakt o jej śmierci jeszcze do mnie nie docierał, ale wiedziałem że to już koniec. Ten sen nie spełni się. Tai... odeszła. Popłynęła z heroiną.
Uniosłem wzrok. Nade mną stał otyły mężczyzna w mundurze i świecił mi latarką w oczy.
-...znów te zaćpane dzieciaki... - warknął
Zignorowałem go. Przytuliłem do siebie Tai. Wierzyłem w to że jej serduszko znów zacznie bić. Dla mnie. Jednak tak się nie stało.
Policjant zadzwonił po pogotowie. Potwierdzili jej zgon. I zrobili mi badania. Chcieli wiedzieć czy też jestem ćpunem. Czy potrzebuję pomocy.
Jednak jedyne czego faktycznie potrzebowałem w tej chwili był święty spokój.
-...Tai... wróć... błagam... - szeptałem przez łzy
Uznali mnie za psychicznego. Nie mylili się. Wystarczyło spojrzeć na moje papiery które dotarły już chyba wszędzie.
Ogromna skaza w życiorysie. Grubym drukiem napisane "przebywał w szpitalu psychiatrycznym. Schizofrenik"
Kiedy już dowiedzieli się o mnie czegokolwiek... byli jakby milsi.
Pewnie patrząc na mnie myśleli "Och biedny, chory chłopiec. Bądźmy dla niego mili. Jego dziewczyna się zaćpała. Sam niedługo też odwali kitę".
Nie słuchałem co do mnie mówią. Upierałem się że nic nie wiem i że nie będę z nimi rozmawiał.
Myślałem o Tai. Powoli docierało do mnie że to koniec. Że nic nie da się już zrobić.
To nie tak miało być. To ja pierwszy miałem umrzeć. Nie ona. Ona była za dobra na to. Obiecałem jej. ..Obiecałem że się nią zajmę. Że pomogę jej żyć. Że przejdziemy przez to razem. A potem wymiękłem. Zostawiłem ją samą z narkomanią.
Zrozumiałem że dla niej heroina była czymś w rodzaju mojej Oharu. Nie sposób było się od niej uwolnić. A ja nawet nie spróbowałem jej pomóc.
Zacząłem płakać jak małe dziecko. Wtedy zlitowali się nade mną całkowicie. Miła, starsza Pani zaparzyła mi herbaty. Obiecała ze mną porozmawiać. Czułem że znalazłem kogoś kto mnie zrozumie. Kto wysłucha. Zacząłem mówić. Wszystko od początku do końca. Nie obchodziło mnie nawet kim jest ta kobieta. Po prostu musiałem się wygadać. Czasem tak już jest, że mogli byśmy zaczepić przypadkowego przechodnia na ulicy i zacząć mu płakać na ramieniu. Po prostu potrzebowałem ludzi. Potrzebowałem zrozumienia. Samotność tak skutecznie mnie zabijała.
-...wie Pani... śniło mi się... obiecałem Tai że umrzemy razem... - wyszeptałem
Spuściła wzrok.
-...wiem co chcesz zrobić Hayami Yo... ale nie rób tego. Nie odbieraj sobie życia. Nie warto. Jesteś silny. To widzę w Twoich oczach. Tak innych od wszystkich. Uwierz, wielu ludzi w życiu widziałam. Mieli naprawdę dziwne oczy. Ale Twoje są magiczne. Uwierz w siebie i swoją magię. Wygraj tę walkę Yo...

       ...no tak... znów mi będą wmawiać że życie ma sens... jak zwykle...

Nie odpowiedziałem nic. Wygadałem się i uznałem że to koniec. Ale ona chciała wiedzieć więcej. A ja... Ja nie chciałem mówić. Czułem że więcej powiedzieć nie mogę. Nie mogę zdradzić samego siebie. W gruncie rzeczy to nadal chciałem być tym tajemniczym i zamkniętym w sobie...

Zapytałem policjantów czy zrobią coś dla małego, chorego chłopca. Tak, wziąłem ich na litość. Jak zwykle. Nie mieli serca mi odmówić kiedy poprosiłem żeby pozwolili mi po raz ostatni zobaczyć moją dziewczynę.
W kostnicy... było ICH pełno. Ale podświadomie wiedziałem gdzie jest moja Tai. Moje serce.
Była tak upiornie blada jak nigdy. Popatrzyłem na jej rękę. Mnóstwo śladów po wkłuciach. I ten jeden. Świeży. Tak, zabiłem moje życie. A ona wiedziała o tym. Każde słowo wypowiadała z rozwagą. 'Pozwól mi przestać cierpieć..." Te słowa ciągle dźwięczały mi w głowie.
-....Tai... jak mogłaś pozwolić sobie na to żeby odejść?  Jak mogłaś mnie zostawić Tai? Dlaczego nie umarliśmy razem?...
Moje łzy spływały na jej lodowate ciało.
Wiedziałem że jest szczęśliwa. Umarła. Tak jak tego chciała. I ja kiedyś umrę. Spełnię swoje marzenie. I wtedy nic już nie będzie. Mój świat zamknie się dokładnie tak jak ten jej.
Pocałowałem ją w czoło jak to zawsze robiłem żegnając się z nią. Jednak teraz... teraz żegnałem się z nią po raz ostatni.
Zawsze mówiłem "do widzenia Tai". Tego dnia powiedziałem "Żegnaj na wieczność"
Przesunąłem dłonią po jej policzku i odszedłem nie oglądając się za siebie ani razu.


I choć na świecie jest miejsca pod dostatkiem to... dla mnie go brak. Moje miejsce było przy Tobie Tai. Teraz Ciebie nie ma. I mnie także nie ma. Nie istnieję bez Ciebie...
....obiecałaś mi żyć. Nie dotrzymałaś umowy Tai. Nie dotrzymałaś....

niedziela, 9 października 2011

24.

Po tak długiej nieobecności musiałem wrócić do społeczności. To nie było dla mnie łatwe. Wszyscy zadawali pytania. Pytania na które nie mogłem odpowiedzieć szczerze. Bo kto powiedział by właściwie obcym ludziom że ostatnie tygodnie spędził w szpitalu psychiatrycznym?
Kto przyznał by się do schizofrenii i próby samobójczej?
Na pewno nie ja. Nie mogłem po prostu. Zjedli by mnie. Zabili.
Wmawiałem wszystkim że byłem u cioci w Tokyo. Wierzyli bo często o niej wspominałem. Jednak Akira... on patrzył mi w oczy i wiedział że coś nie gra. Że nie ma żadnej cioci. Żadnego wyjazdu. Że jest coś o czym on nie wie.
Zaraz po szkole podbiegłem do niego i nie zważając na protesty zaprowadziłem do parku.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu wpatrując się w siebie.
Zrozumiałem jak bardzo za nim tęskniłem. Że Tai, Toshio, Oharu ani nikt inny nie zastąpi mi jego. Mojego Akiry. Mojego przyjaciela.
Uśmiechnąłem się. Jednak on ciągle był jak skała.
Zrozumiałem że muszę mu powiedzieć prawdę. Nie mogłem już dłużej kłamać.
Zacząłem mówić. Słowa coraz ciężej przechodziły mi przez gardło.
-...byłem w psychiatryku Aki.... - wyszeptałem na koniec.
Zmiękł. Łzy napłynęły mu do oczu.
Przytulił mnie.
-...co takiego przegapiłem Yo? Co się działo? Czemu tego nie widziałem?...
Słyszałem bicie jego serca. Wydawało się płakać.
Wiele w życiu przeszedłem. Ale nie na daremno. Warto było. Dla tej chwili. Kiedy w końcu przytulił mnie. I nawet nie musiał mówić że żałuje, że wtedy nie było go przy mnie. Ja wiem że żałuje. I że teraz chce być już przy mnie zawsze.
Nigdy jeszcze nie byłem tak szczęśliwy jak w tej chwili. Chwili która nie mogła trwać wieczność. Musiałem teraz zapłacić za nią rachunek. Ogromny rachunek. Byłem tego w pełni świadom. 
Potem poczułem lodowatą dłoń na swoim ramieniu. 
Wiedziałem do kogo należy.
Zrozumiałem, że czas na zapłatę już nadszedł. I że ta cała zabawa dopiero się zaczyna. Jestem marionetką w rękach śmierci. 
Posłusznie skierowałem wzrok na Oharu.
Uśmiechała się tajemniczo.
Powiedziałem Akirze, że muszę iść. Pomachał mi tylko i skierował się w stronę domu.
A ja podświadomie pobiegłem na dworzec.
Nigdzie nie widziałem Tai. Łzy napłynęły mi do oczu. Serce przyspieszyło.
Zapytałem o nią przypadkowego narkomana. Przekupiony pieniędzmi na kolejną działkę powiedział, że Tai jest na głodzie i poszła na zarobek.
Biegałem jak oszalały wypatrując jej.
W końcu odnalazłem ją. Odetchnąłem z ulgą. Żyła. I starała się uśmiechać.
Wyglądała gorzej niż zwykle.
Wyglądała jakby już umarła.
Dałem jej pieniądze na działkę i zaprowadziłem do dealera.
Kupiła więcej niż zawsze. Mówiła że już potrzebuje więcej. Nie protestowałem. Chciałem żeby przestała cierpieć. Żeby przestała czuć. Wiedziałem, że heroina zabije wszystkie te uczucia. I że kiedyś zabierze mi ją samą pozostawiając tylko okropny ból. Ból którego nie będę mógł zgasić. Jednak wierzyłem że to jeszcze nie ten czas, nie ta chwila. Planowaliśmy wspólną przyszłość. Przyszłość której miało nie być. Oboje byliśmy przekreśleni.
Dziewczyna przez długi czas nie mogła się wkłuć w żyłę. Poprosiła mnie o pomoc. Nie odmówiłem. Chciałem żeby było już po wszystkim.
Całkiem sprawnie mi to poszło. Zawahałem się na chwilę przed wstrzyknięciem jej tego w żyłę.
Popatrzyła mi w oczy. Była wykończona. Nie miała nawet siły płakać.
-...błagam, zrób to...pozwól mi przestać cierpieć...
Tak zrobiłem. Płyn z gracją wpłynął do jej organizmu.
A ona odpłynęła razem z nim.
Jej oczy przygasły.
Na twarzy pozostał delikatny zarys uśmiechu. Uśmiechu który zostawiła heroina.
Poczułem jak moje źrenice powiększają się.
-...Tai...? - wyszeptałem
Nie odezwała się już ani słowem...

poniedziałek, 3 października 2011

23.

Poczułem na swoim ramieniu dotyk ciepłej dłoni.
-...chodź... szybko..
Bez wahania ostatkiem sił podążyłem za głosem.
Chwilę później usłyszałem pisk opon. Samochód przejechał dokładnie po miejscu w którym przed chwilą tkwiłem.
Ze łzami w oczach siedziałem na chodniku.
Moja dłoń ciągle spoczywała w delikatnej, kobiecej dłoni.
Uniosłem głowę.
Zobaczyłem dziewczynę.
Tę która ubiegłego wieczora chciała zeskoczyć z mostu.
Zamarłem.
Była naprawdę piękna.
Miała ogromne, czarne, smutne oczy i czarną sukienkę za kolano.
Nie patrzyła na mnie.
Patrzyła na miejsce w którym jeszcze kilka sekund temu siedziałem.
Na jej twarzy wcale nie było uczuć choć widziałem że w głębi serca bardzo cierpi.
Wiatr rozwiewał jej włosy na wszystkie strony, a zachodzące słońce uderzało w twarz. 
Spojrzała na mnie.
Nie była zła. Była rozżalona.
-...dziękuję...
Uśmiechnęła się jakby ratowanie ludzi przed śmiercią było dla niej codziennością.
Przypominała mi upadłego anioła.
Była niebiańska.
Potem usiadła przy mnie i westchnęła głęboko.
-...to Ty jesteś Hayami Yo?...
-...skąd mnie znasz?...
-...wszyscy Cię znają...Yo..
Nie pytałem o nic więcej. Nie potrzebowałem już odpowiedzi.
W tej chwili tylko żałowałem że nie zginąłem. Już było by po wszystkim. Nie było by już mnie. Nigdy więcej. Popatrzyłem na Oharu. Uśmiechała się tak zadziornie jakby chciała powiedzieć "...teraz się zabawimy Yo..."
Odwróciłem wzrok.
Dziewczyna przypatrywała mi się z uwagą.
-...podziwiam Cię...
-..za co?...
Nie odpowiedziała. Łzy napłynęły jej do oczu.
Podniosła się i wyszeptała
-..ludzie tak często mylą "żegnaj" z "do widzenia"...
Nie rozumiałem co chce przez to powiedzieć. Potem odeszła nie spoglądając na mnie już więcej.
- Do zobaczenia Yo...- usłyszałem jej głos rozmywany przez dzielącą nas przestrzeń.
Ubrudzonymi dłońmi otarłem łzy zostawiając czarne smugi na policzkach.
Odetchnąłem i podniosłem się. Skinąłem głową na Oharu by podążała za mną.
-... co by było gdybym zginął?..
-.. nic by nie było Yo... to po prostu nie była Twoja chwila, ale nie martw się. Ona z pewnością nadejdzie...
Chłód jej słów i pusty ton głosu przerażały mnie.
Poszedłem na dworzec. Tak jak planowałem. Wcale nie miałem dosyć przeżyć jak na ten dzień. Pobyt w psychiatryku skutecznie zabrał mi sens życia. Teraz chciałem korzystać. Czuć ból. Ból który tak kochałem.
Tai siedziała tam gdzie zawsze. Nie była jednak tą samą dziewczyną, którą zapamiętałem.
Teraz naprawdę wyglądała jak narkomanka.
Nie była już ani uśmiechnięta ani piękna.
Była wyniszczona. Miała podkrążone, zaczerwienione oczy. Kiedy się uśmiechała wyglądała jak szaleniec który przed chwilą uciekł z domu bez klamek. Ręce jej się trzęsły. Widziałem, że jest na głodzie.
Kucnąłem przy niej i przesunąłem dłonią po jej policzku.
Przytuliła się do mnie. Brakowało jej ludzkiego ciepła. Czułem to.
-... tęskniłem za Tobą... - szepnąłem i wsunąłem jej w dłoń działkę którą kiedyś podarowała mi.
Jej oczy rozbłysnęły niczym gwiazdki. To przykre, że bardziej ucieszyła się na widok heroiny niż mój, jednak nie spodziewałem się że będzie inaczej. Nie oszukujmy się. Tai była narkomanką. Dzieckiem heroiny.
-..też tęskniłam..- wymamrotała a potem poszła dać sobie w kanał.
Nie wiedziałem czy robię dobrze czy nie. Narkoman na głodzie mógł umrzeć, jednak narkotyki także mogły go zabić. Czego bym nie zrobił mógłbym zadać jej śmierć.
Wiedziałem, że kiedy wróci będzie już naćpana więc nie porozmawiamy o niczym. Będziemy po prostu milczeć wpatrując się w przestrzeń. Jednak musiałem zostać przy niej. Nie wiedziałem ile czasu jej jeszcze zostało. Nie wiedziałem czy kolejna działka nie będzie tą ostatnią.
Zrozumiałem co Oharu chciała mi pokazać przyprowadzając właśnie tutaj. Pokazać zupełnie inny świat. Inny, jednak także pełen cierpienia. Świat w którym rzeczywistość jest tylko wspomnieniem.
Narkomański świat. Miejsce gdzie uczucia się nie liczą. Nie liczy się nic poza białym proszkiem. Nie wiem czemu Ci ludzie wydawali mi się tacy bliscy. Naprawdę nie wiem. Kiedyś przecież ich odrzucałem. Traktowałem jak szmaty. Teraz byli moją rodziną. Byli mną. Tak, odnajdywałem siebie w każdej rzeczy na świecie poza samym sobą. Wszędzie byłem ja tylko we mnie mnie nie było.