niedziela, 21 sierpnia 2011

21.

Obudziłem się przypięty pasami do łóżka. Byłem sam w pokoju.
Rozglądałem się, próbowałem wyrwać.
Bezskutecznie.

         ...co się takiego musiało stać?...

Nikogo kto odpowiedział mi na to pytanie. Pozostawało tylko czekać. Czekać na odpowiedź.
W końcu zasnąłem.
Nie wiem ile godzin na tym spędziłem, ale kiedy ponownie otworzyłem oczy za oknem było już ciemno.
Przyszła pielęgniarka. Ze strzykawką w ręku.
Wszystko było mi już obojętne.
Pozwoliłem jej się wkłuć bez gadania.
Kiedy już wbiła mi igłę w żyłę przed oczami stanęła mi ta chwila kiedy pierwszy raz Tai podzieliła się ze mną swoją działką.
Miałem teraz ogromną ochotę to powtórzyć. Znów być przy niej.
Tęskniłem.
Martwiłem się o to czy jeszcze żyje. Czy ma pieniądze na heroinę.
-...dobrze się już czujesz?...
Kobieta miała bardzo delikatny głos. Była młoda i ładna.
Nie umiałem być dla niej nie miły.
-...tak... kiedy zdejmiecie mi pasy?..
-...zaraz zawołam lekarza...
-..dziękuję...
Uśmiechnęła się. Odpowiedziałem tym samym.
Po kilku minutach byłem już całkiem wolny.
Znaczy... nie do końca wolny bo ciągle siedziałem w tym psychiatryku.
Nikt nie odpowiadał kiedy pytałem co się ze mną działo.
Przyzwyczaiłem się do tego że na moje pytania nikt nie odpowiada więc nie robiłem z tego afery.
Podszedłem do okna. Wszystko za kratami. Beznadziejnie się patrzy przez takie okno.
Zero radości.
Zrujnowane budynki, dym.
Nic więcej. Żadnej zieleni. To nie klimat mojego Kyoto. To nie mój dom.
Obiecałem sobie że nigdy w życiu już nie wrócę do tego miejsca. Że będę już żył normalnie. I że zmuszę Oharu do odejścia. Jakby to było takie proste...
Zaczęła się śmiać kiedy jej o tym powiedziałem. I o mojej normalności która była teraz tylko marzeniem.
Usiadłem bezradnie na łóżku jednak zawołali nas po tabletki.
Oczywiście swoją schowałem między dolną wargę a zęby.
Potem ją wyplułem. Nikt nic nie zauważył.
Nawet nie zastanawiałem się co by było gdyby jakaś piguła mnie przyłapała. Robiłem co musiałem. Chciałem odbębnić tylko ten swój miesiąc więzienia ze świrami i iść w świat. W życie albo śmierć. Decyzja ciągle na mnie czekała.
Nigdy nie wrócić do domu.
Zostać z Tai.
Wyciągnąć ją z nałogu.
Czy dla niej w ogóle jeszcze była jakaś szansa? Czy mogła być jeszcze tą szczęśliwą i wolną dziewczyną? Może do śmierci miała zostać niewolniczką heroiny?
Nie chciałem się już nad tym dłużej zastanawiać.
Chciałem żeby ten czas jak najszybciej minął.
W psychiatryku nie da się wyleczyć. Tu można już tylko zwariować do reszty.
W snach wychodziłem stąd. Wolny od wszystkiego. Normalny i szczęśliwy. Taki jaki zawsze pragnąłem być.
Z moimi przyjaciółmi. I z dziewczyną. Też wolną.
Żebyśmy razem mogli żyć przez wieczność.

                                                    ~

-...Yo... masz gościa...

Gościa? Kogo? Mama? Tata? Akira nie wie że tu jestem...

Jednak w progu stanęła...Tai.
Miała podkrążone oczy. Ubrana jak rasowa narkomanka, ale ciągle piękna.
Wiatr potargał jej śliczne, czarne włosy.
-...hej kochanie...
Jej głosik... słabiutki... łamał się.
Przytuliłem ją.
Usiedliśmy na łóżku.
-...przyniosłam Ci coś...
Z kieszeni kurtki wyjęła maleńką torebeczkę. W środku biały proszek. Wsunęła mi ją w dłoń.
Patrzyłem na nią z osłupieniem.
-....Tai...a Ty?..
-...mam dużo...
Zrobiło mi się słabo.
-...handlujesz?...
-...nie...
Odpowiedziała prawie odrazu.
Teraz już wiedziałem na pewno skąd ma tyle towaru.
-...jak mogłaś?!..
-...musiałam..zrobiłam to dla Ciebie..chciałam żeby Tobie też było dobrze...
-...nie...jesteś ćpunką... zrobiłaś to dla siebie...gdyby mnie nie było zrobiła byś to samo..
Wyszła bez słowa. Było jej przykro. A ja... ja się czułem jak szmata. Wiedziałem że to przez heroinę, ale nie potrafiłem przestać obwiniać sam siebie. I jej. Nie powinna była się...puszczać. Za odrobinę białej śmierci.
W ogóle nie powinna była tego robić.
Była jeszcze dzieckiem. Tak jak ja. To nie czas na narkotyki, seks czy nawet pocałunki. Ona powinna teraz żyć jak dziecko. Póki ma jeszcze na to czas. Bo niebawem zniknie to nieodwracalnie, a ten magiczny pierwszy raz powinna zachować tylko dla kogoś kogo w zupełności pokocha. Nie. Nie dla mnie. Dla kogoś kto na nią zasługuje. Jakiś pieprzony świr, który miał już doświadczenie z narkotykami nie powinien jej nawet dotknąć. To dlatego ja nie miałem odwagi być dla niej kimś więcej. Była dla mnie zwyczajnie za dobra. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nigdy nie pomyślałem o niej jak o szmacie. Była księżniczką. W białym królestwie.

Siedziałem na moim łóżku. Zupełnie bezradny.
Naprzeciw siedział Tochiyo.
Chyba połknął tabletkę. Był jakiś niemrawy.
Nie odpowiadał na moje pytania więc nie męczyłem go więcej.
Położyłem się i zacząłem płakać. Było mi potwornie trudno. Ale nikt nie przejmował się moim losem.
Wszyscy uważali mnie za normalnego i szczęśliwego dzieciaka którego tak świetnie udawałem.
Nikt nawet przez chwilę nie pomyślał że ja milczeniem błagam o pomoc. Że chcę żyć ale nie mogę. I dlatego muszę się zabić.
Żeby było łatwiej. I żeby nigdy więcej nie usłyszeć że przesadzam. To bolało. Szczególnie od osób którym ufałem.
Wtedy też przestałem zwierzać się ludziom.
Kiedyś mówiłem wszystko Tenshi, ale od kiedy wyjechała z miasta bardzo się zmieniła.
Nie byłem już dla niej tak ważny.
Za każdym razem kiedy próbowałem powiedzieć jej co się dzieje mówiła "aha" albo "przesadzasz". To bolało. Tak potwornie bolało.
Płakałem. Nieustannie płakałem. Byłem bezsilny.
-...błagam... pomóżcie.. - szeptałem sam do siebie
Nikt jednak nie mógł mi pomóc.
Nikt nie chciał zrozumieć.
Wtedy podszedłem do Toshio. Przytuliłem go bardzo mocno.
Popatrzył na mnie i też mnie przytulił.
Miał takie przyjemnie ciepłe dłonie.
Kochałem je.
A on był dla mnie jak brat.
Bałem się dnia w którym odejdzie.
On jedyny rozumiał. On też chciał umrzeć i nie bronił mi zrobić tego samego. Byłem mu za to wdzięczny.
Za zrozumienie którego tak potrzebowałem.
Bo nie chciałem niczego więcej.
Jedynie kropli zrozumienia, które dało by mi nadzieję na życie. Na lepsze życie.
Ale jedyne co mnie rozumiało to kartki. Kartki na których mogłem malować. Przelewać swój nieopisany ból. Pragnienie śmierci. Dlatego malowanie stało się moją pasją która miała mi towarzyszyć na zawsze.
Która pomagała mi żyć i umierać.
Która była lepsza niż heroina od Tai.
Lepsza od wszystkiego.
Wtedy zapominałem o całym świecie i po prostu oddawałem się temu w zupełności. Należałem do tych kilku kartek i ołówków. Na tym polegał mój świat, a ja byłem tylko dla niego.

piątek, 12 sierpnia 2011

20.

Bałem się nocy.
Każdej.
Szczególnie pełni.
Bałem się zasypiać.
Co chwilę otwierałem oczy. Widziałem tylko zarys postaci Tochio.
Jednak pewnej nocy zobaczyłem wchodzącej do naszej sali kobietę.
Kiedy próbowałem coś powiedzieć...traciłem głos.
Była piękna.
Blada.
Miała niebiesko- złote oczy. I ciemne włosy.
Pierwsze na co zwróciłem uwagę to jej suknia. Czarna, przepiękna suknia ciągnąca się kilometrami za kobietą.
A na materiale... złote, migocące punkciki.
Magia.
Patrzyłem z otwartymi ustami.
Wiedziałem że tak jak Oharu, owa kobieta jest tylko dla mnie. Tylko w moim świecie.

Patrzyła na mnie z taką matczyną czułością.
Jej oczy błyszczały. Pełne były łez a włosy unosił wiatr.
Potem zobaczyłem jej brzuch. Ciążowe zaokrąglenie.
Uśmiechnąłem się.
A ona zaczęła płakać jeszcze bardziej. I przeraźliwie krzyczeć łapiąc się za brzuch.
Błagała mnie o pomoc. A ja nie wiedziałem co robić.
Denerwowałem się.
Wiedziałem, że ona rodzi.

Po chwili ...na świat przyszło nie niemowlę lecz... księżyc... w pełni.
Piękny i błyszczący. A potem zwiesiła go na niebie.
I uśmiechała się patrząc jak jej dziecko wzbija się na szczyt.
Widziałem jak rodzi się prawdziwa noc.
Na własne oczy.
Mogłem dotknąć jej matkę.
Delikatną kobietę.
-...Yo...
Jej głos był nieziemski. Aksamitny. Nie do opisania.
Patrzyłem na nią nadal nie mogąc wydobyć z siebie słowa.
-...Ty też wzbijesz się na szczyt jak Księżyc, prawda?...
Teraz już z jej ust wyraźnie słyszałem głos mojej mamy.
Zapamiętałem te słowa z dzieciństwa.
Zawsze mówiła tak do mnie nim zasnąłem. Kiedy noc się rodziła.
Miałem w głowie mętlik.
Wydawało mi się przez chwilę że mojej mamie na mnie zależy.
Ale wiedziałem że owa kobieta nią nie jest. Nie jest moją mamą.
-... ale... kiedy księżyc się wzbije...tak szybko spada...
-...nie Yo.. Ty nie spadniesz... pokładamy w Tobie wielkie nadzieje...

                    ...o czym ona mówi?... jacy "my"?... kto?...

Siedziałem po turecku na moim łóżku i wpatrywałem się w wygniecioną, białą pościel.
Nie wiem ile czasu spędziłem siedząc w takiej pozycji, ale kiedy Księżyc zaczął spadać... noc zniknęła...
Tak rozpaczliwie krzyczała, że nie chce. Że umiera razem se swoim dzieckiem... dzieckiem które kocha...
Było mi przykro.
Ale wiedziałem, że serce mojej matki nie umarło by wraz z moim.
Coś wtedy poniosło moją rękę i położyło ją na mojej szyi.
Na szyi na której ciągle spoczywał wisiorek od Hikaru.
Świecił jak gdyby chciał mi coś powiedzieć.
-...Hikaru... kim ja jestem?...- zapytałem owy wisiorek
A na nim pojawił się uśmiech.
Uśmiech który już kiedyś widziałem. Uśmiech Hikaru.
Moje serce zamarło.

           ...czy on żyje w tym wisiorku?... nie... to brzmi...głupio...

-...jesteś nocą Yo...
Nie rozumiałem.
Zacząłem płakać.
Zawsze tak robiłem kiedy czegoś nie rozumiałem.
Oplotłem swoje ciało ramionami i zasnąłem z nadzieją, że kiedyś będę mógł tak przytulić kogoś kogo pokocham i kto pokocha mnie.
Chyba marzyłem o miłości.
Takiej szczerej, czystej, prawdziwej i bezgranicznej miłości. O tym magicznym uczuciu które od zawsze było mi obce.
Ayumi miała rację. Potrzebowałem kogoś.
Nie wystarczałem sam sobie.
Nie urodziłem się żeby być egoistą. Urodziłem się po to żeby być dla kogoś.
Żeby mieć po co trwać.
Bo każdy ma swoją drugą połowę bez której nie może żyć.

Obie połowy...one po prostu muszą się odnaleźć. One muszą być dla siebie.
-...pokochasz Yo..
Obiecywałem sobie lecz nie miałem pewności że kiedyś owa obietnica się spełni.
Nikt na dłuższą metę nie wytrzymał by z dziwakiem. Z chorym chłopcem. Chłopcem spragnionym miłości. Spragnionym ludzi. Zamykającym się w sobie. W swojej klatce. Klatce swoich marzeń, obaw, nadziei, złudzeń.
W swoim życiu. Śmiertelnej pułapce.
Bo człowiek rodząc się ma wypisane swoje przeznaczenie na kartach księgi swojego życia.
Co zapisane było w mojej księdze?
Czy była pusta, a moim życiem kierował ślepy los?
Chciałem dowiedzieć się czegoś o samym sobie, bo tak naprawdę nie wiedziałem nic.
Byłem dla siebie zupełnie obcym człowiekiem. Człowiekiem, któremu nawet zaufać nie potrafiłem.

środa, 10 sierpnia 2011

19.

-...jak to szpital psychiatryczny?...
-...Yo...wiemy co się dzieje...
Miała taki spokojny głos.
-...nie... nic nie wiecie... ja... jestem zdrowy!...
Wątpiłem w prawdziwość własnych słów, ale nie wypadało powiedzieć co się ze mną dzieje.
Na swój sposób Oharu była mi potrzebna. Nie wyobrażałem sobie życia bez niej.
Ona uczyła mnie umierać.
Ona miała już zawsze przy mnie być.
Nie chciałem żeby mnie wyleczyli. Nie. Tego nie dało się wyleczyć. Oni zwyczajnie mieli mnie truć jakimiś zamulającymi tabletkami.
Pobiegłem do swojego pokoju.
Oni za mną, ale zdążyłem zamknąć drzwi na klucz.
I wtedy... zgasło światło.
Usłyszałem piękne dźwięki. Namiętne. Tango.
Oharu. W ludzkiej postaci. Była naprawdę piękna.
Miała na sobie czerwoną sukienkę. I różę w zębach.
A oczy miała czarne... sprawiały wrażenie pustych.
Ale były tam. Osadzone w oczodołach i naprawdę piękne.
Popatrzyłem na siebie w lustrze.
Miałem na sobie garnitur chociaż go nie zakładałem.
Zaczęliśmy tańczyć.
Tango oczywiście.
Każdy jej ruch podkreślała falująca suknia.
Uśmiechaliśmy się.
Zupełnie jak zwyczajni ludzie.
Z tym że ja byłem chorym chłopcem, a Oharu Śmiercią.
Tak, tańczyłem tango ze śmiercią.
Kiedy muzyka ucichła... dziewczyna mnie pocałowała.
Było mi z nią dobrze. Ale to trwało tylko chwilę.
Potem wszystko zniknęło.
Znów widziałem dawną Oharu.
Śmiała się.
-...nieźle całujesz...
Nadal nie przestawała się śmiać.
-...czasem trzeba przelizać się ze Śmiercią żeby móc żyć...
Byłem pełny nienawiści. Gniewu.
Pod wpływem chwili uciekłem przez okno.

Poszedłem na dworzec oczywiście.
Tai leżała zaćpana w półśnie.
Obudziłem ją.
Miała zamglone oczy.
-...zamkną mnie w psychiatryku...
Nie musiałem nic wyjaśniać. Wiedziała o Oharu.
-...a co ze mną?..
-...pomogę Ci jak wrócę.. ale obiecaj że do tego czasu będziesz żyć...
Skinęła głową na znak że się zgadza.
Nadal była smutna.
-...kiedy mnie tylko wypuszczą...Tai... będziemy razem..
Uśmiechnęła się.
Wiedziałem, że ona tego chce. Nie wiedziałem czego ja chcę. Chyba tylko jej szczęścia. Więc musiałem oszukiwać sam siebie dla jej dobra.
Zresztą...miałem nadzieję, że to ją utrzyma przy życiu.
Pocałowałem ją w czoło i wróciłem do domu. Poszedłem do rodziców.
-...róbcie ze mną co chcecie...
Popatrzyli na siebie. Wiedzieli już co zrobić.
Zawieźli mnie na badania żeby mogli mnie przyjąć.
Wszyscy lekarze jednogłośnie stwierdzili że jestem schizofrenikiem.
Na koniec dostałem skierowanie do psychiatryka.
Zawieźli mnie tam od razu.
Widziałem że są zadowoleni i że będzie im teraz lżej. Beze mnie.
Też się w sumie cieszyłem.
Zaraz pierwszego dnia poznałem Toshio.
Leżał na łóżku i płakał.
Kiedy mnie zobaczył uśmiechnął się.
Potem się sobie przedstawiliśmy i siedząc na swoich łóżkach zaczęliśmy rozmawiać.
-...jesteś tu pierwszy raz?..
Skinąłem głową.
-..ja już trzeci...
Prawie się nie odzywałem, ale on...widziałem, jak bardzo potrzebuje rozmowy.
-...za co tu jesteś?..

        ...za co? nie "dlaczego"?...

-...widzę śmierć, próbowałem się zabić...
-...też jestem schizofrenikiem...


Posmutniał, ale zaraz potem się rozpogodził.
Chyba też uważał, że to nie choroba a dar.
Dar który pozwala nam widzieć świat innym niż jest. Może lepszym?
Magię.
Obaj byliśmy nadzwyczajni.
Doskonale się rozumieliśmy.
Polubiłem go, a on polubił mnie.
Kto by pomyślał, że to właśnie Toshio tak wiele zmieni w moim życiu? Tak wiele mnie nauczy i do tak ważnych przemyśleń skłoni.
Byłem mu wdzięczny za to że przy mnie jest. Za to że rozumie. Za to że mogę mu powiedzieć wszystko. Że nie muszę przed nim ukrywać siebie tak jak przed Akirą.

18.

Żyłem umierając.
Moje życie toczyło się od śmierci do śmierci. Brak w nim było prawdziwego życia.
To śmieszne... brak życia w życiu...a jednak tak prawdziwe.

Nie miałem miejsc do których mógłbym się udać.
W efekcie coraz częściej chodziłem na dworzec. Ciągle z nadzieją że spotkam Michio. Ale jego nie było.
Czasem  nawet wydawało mi się że sam go sobie wymyśliłem.
Żałowałem że pozwoliłem mu wtedy odejść. Że nie poszedłem z nim. 
Któregoś dnia na owym dworcu spotkałem Akirę.
Był jakiś... dziwny. Obcy.Wracał od ciotki z sąsiedniego miasta.
A ja o niczym nie wiedziałem.
Wmówiłem mu jednak, że czekałem na niego.
Zachowywał się zupełnie inaczej niż przed wyjazdem.
Nie miał dla mnie czasu. Nie uśmiechał się prawie wcale.
-...muszę to sobie poukładać...- mówił i odchodził
Jakby nie mógł zwyczajnie powiedzieć że nie chce się ze mną dłużej przyjaźnić bo jestem pojebany.
Mniej by bolało niż nieświadomość. Wahanie.


                                ~

W któryś piątek zaraz po szkole poszedłem na dworzec. Automatycznie. Coś mnie tam wołało, ciągnęło,kusiło. A potem trzymało przy sobie.
Nie przeszkadzało mi zbiorowisko ćpunów. Byli zupełnie nieszkodliwi.
Jedyne czego chcieli to pieniądze na działkę i rozmowa.
Przyjaciół nie chcieli bo oni nie znają takiego słowa. Między ćpunami nie ma przyjaźni. Prędzej czy później pozagryzali by się w walce o towar.


Tamtego dnia spotkałem Tai.
Rozpoznałem w niej dziewczynę którą kiedyś widziałem w parku. Karmiła ptaki i tańczyła z płatkami śniegu.
Uznałem ją za szczęśliwą i radosną. Za zwyczajną Japońską nastolatkę bez poważnych problemów.
Teraz już wiedziałem, że była taka tylko dzięki heroinie.
Długo rozmawialiśmy.
Dużo o sobie wiedzieliśmy.
Po prostu nie bałem się powiedzieć jej wszystkiego.
Jej ciemne oczy tak uparcie się we mnie wpatrywały, a czarne włosy opadały na twarz.
Wyglądała bardzo tajemniczo.
Było w niej coś magicznego.
Kiedy powiedziała, że musi iść zaćpać... nie pozwoliłem jej odejść tak Michio.
Poszedłem z nią.
Nie miała nic przeciwko.
Mówiła nawet że jest jej miło, że ktoś się nią interesuje.
A ja interesowałem się głównie jej uzależnieniem.
Poszliśmy do jakiegoś starego magazynu.
Tam z kieszeni spodni wyjęła małą torebeczkę. W środku był biały jak śnieg proszek.
Poczułem się dosyć niepewnie.
Pierwszy raz widziałem wszystko od początku do końca.
Zawartość torebeczki wysypała na łyżkę i dodała kilka kropel soku z cytryny.
Mówiła, że dzięki temu towar lepiej się rozpuści bo jest wyjątkowo mocny.
Patrzyłem z otwartymi ustami. Naprawdę mnie to ciekawiło.
Potem podgrzała to nad zapalniczką.
Na koniec wlała do strzykawki.
Przez długi czas nie mogła wbić się w żyłę.
Kiedy pokazała się krew...  bez wahania nacisnęła tłok, wyjęła strzykawkę z ręki i ją wypłukała.
Już po chwili jej źrenice miały wielkość główki szpilki.
Tego dnia nie była taka szczęśliwa i radosna.
Może przez moją obecność?
W każdym bądź razie przytuliła się do mnie i siedziała w bezruchu przez dość długi czas.
Kiedy powiedziałem że muszę wracać do domu ... miała łzy w oczach.
Ale ja nie mogłem zostać z nią na dłużej.. chociaż bardzo żałowałem.


Tai była najpiękniejszą dziewczyną jaką kiedykolwiek widziałem.
Szkoda, że tak zniszczoną i uzależnioną.
Mówiła, że chce ze mną być. Że jestem taki czuły i troskliwy dla niej i że za to mnie kocha.
A ja odpowiadałem że nie chcę być z narkomanką.
Smuciła się i obiecywała, że jeśli jej pomogę.. to z tego wyjdzie. Że skończy z heroiną.
A potem i tak ładowała sobie działkę.
Dlatego jej nie wierzyłem. Bo narkomanom się nie wierzy.
Czasami przynosiłem jej pieniądze. Nie mogłem patrzeć kiedy była na głodzie.
Trzęsło nią. Nie mogła oddychać.
Bałem się że coś jej się przez to stanie. Nie pomyślałem że pieniądze które jej daję zabijają ją jeszcze bardziej.
Kiedy mówiłem o odwyku płakała.
Chciała ale wiedziała, że sobie nie poradzi.
Od ponad roku była heroinistką. Nie liczyło się dla niej zupełnie nic poza heroiną.
Wiedziałem, że jest przy mnie tylko ze względu na te marne grosze które jej dawałem.
Czasami zastanawiałem się co by było gdybym po prostu nie dawał jej tych pieniędzy.
Pewnie poszła by na zarobek.
A ja nie chciałem, żeby zaczęła się puszczać dla kilku gram śmierci.
Była na to za dobra.

Po spotkaniach z nią wracałem do domu upiornie zmęczony.
Czasami miałem jeszcze tyle siły, żeby pójść do Akiry.
Nie gniewał się już tak bardzo.
Ciągle za mną tęsknił.
Widział mnie tylko na lekcjach. Potem od razu się zmywałem.
Zaniedbałem go.
Było mi przykro.
Ale nareszcie żyłem swoim życiem. Zawsze tego pragnąłem. Życie egoisty bardzo mi się podobało.
Myśleć tylko o sobie. Żyć tylko dla siebie. Dbać tylko o to na czym mi zależy. Piękne.


                                 ~

Ostatnio byłem cholernie szczęśliwy. Wszystko układało się dokładnie tak jak tego chciałem.
Oharu nie przychodziła. Motyle też.
Coraz częściej widywałem się z Akirą.
Poprawiłem oceny w szkole.
Niedługo przecież miały być wakacje.
Ale... szczęście nie może trwać wiecznie.
Byłem mistrzem od psucia wszystkiego.
Chcąc pogłębić stan tej zajebistej euforii poszedłem do Tai.
Cieszyła się że mnie widzi.
Ale ja przyszedłem do niej w interesach.
-...gdzie mogę kupić działkę?...- rzuciłem bez przywitania
Jej źrenice się powiększyły.
Podniosła się i spojrzała mi w oczy.
-...Yo... Ty miałeś mi pomóc z tego wyjść a nie sam zacząć ćpać...
Prawie płakała.
Widziałem, że naprawdę zależy jej na wyjściu z nałogu.
-...Tai... ja chcę Cię tylko zrozumieć... wtedy będzie mi łatwiej... pierwszy i ostatni raz...
Skinęła głową i obiecała odstąpić mi część swojej działki.
Całe ćwierć grama byłoby dla mnie zbyt dużym obciążeniem.

Przygotowała mi towar.
A ja się tak strasznie bałem.
Nie wiedziałem jak to będzie.

             ...Czy śmierć mi zajrzy w oczy? ... Zresztą... robi to co dziennie...

Pomogła mi wbić igłę.
Ręce mi się ciągle trzęsły. Żyły były jeszcze niewidoczne i sam .. bez wprawy miał bym problemy z wkluciem się.
Jej poszło to dość łatwo.
Narkotyk zaczął działać praktycznie natychmiast.
Czułem jak pulsuje mi w żyłach.
Kręciło mi się w głowie.
Zacząłem płakać.
Nie wiedziałem co robić.
A potem... Tai uderzyła mnie czymś w tył głowy. Straciłem przytomność.
Wiedziałem że robi to dla mojego dobra... inaczej mógł bym sobie coś zrobić.
Heroina mną zawładnęła.
Chyba nawet ta mała działeczka była dla mnie zbyt duża.
Poczułem jak mnie zabija. Tak powoli.
I przypomniałem sobie że ja wcale nie chcę tak umierać. Nie chcę umrzeć narkomańską śmiercią.

Oharu była przy mnie cały czas.
Przesuwała swoimi zakrwawionymi dłońmi po mojej twarzy zostawiając wyraźne ślady.
A potem przecinała mi skórę ostrymi paznokciami.
-...Oharu... przestań... proszę....
Uśmiechnęła się.
Jej zęby zaczęły błyszczeć. Raziły mnie w oczy.
A ona... wzięła w dłoń wisiorek który dostałem od Hikaru.
Patrzyła na niego z niemałą fascynacją.
-...Ty nawet nie wiesz co nosisz na szyi...Yo...
Jej głos... niegdyś taki aksamitny...tego dnia..skrzeczący, piskliwy..
Kojarzył mi się z przesuwaniem paznokciami po tablicy.


Jak dalej miało wyglądać moje życie? Miałem być zwykłym, chorym chłopcem? A może czekała mnie narkomańska kariera? To bez znaczenia. Po prostu chciałem być. Zaistnieć dla kogoś. Dla kogoś więcej niż Tai. Bo ona... miała niedługo umrzeć. Heroina miała ją zabić. A życie bez Tai miało być zupełnie inne.
Gorsze?
-..Tai... obiecaj mi że nigdy nie odejdziesz...
Złapałem ją za dłoń.
A ona się rozpłakała. Wiedziała że umrze.
Wtedy postanowiłem jej pomóc i... ktoś postanowił pomóc mnie.
Pomóc żyć? A może pomóc umrzeć?
Na pewno jedno wiązało się z drugim.

niedziela, 7 sierpnia 2011

17.

Po ponad tygodniu zamknięcia w szpitalnej sali mogłem wyjść na wolność.
Świeże powietrze było niezwykle przyjemnie.
Zima odeszła już na dobre.
Chociaż w moim sercu i tak był lód i ogromna pustka.
Rodzice nie odwiedzili mnie ani razu podczas pobytu w szpitalu.
Nie przejęli się zupełnie tym że ich jedyny syn desperacko szuka pomocy.
Nie rozumieli, że cichy krzyk jest najgłośniejszy, że... próba samobójcza miała pokazać jak mi ciężko.
Ale oni tego nie zauważyli.
Nawet nie pomyśleli że czegoś mi brakuje. Nigdy. Ani w szpitalu ani w codziennym życiu.
Uważali, że jest idealnie.
A gdybym podszedł do nich i powiedział, że nęka mnie śmierć i że chcę się zabić to zwyczajnie by się śmiali albo kazali mówić ciszej bo akurat oglądają ulubiony serial.
Tacy właśnie byli moi rodzice.
Zajebiście przejęci moim losem.


Zaraz po wyjściu ze szpitala musiałem iść do szkoły.
Na ciele nie miałem żadnych wyraźnych znaków tego co chciałem zrobić, jednak w psychice wygrawerował się ogromny napis "SAMOBÓJCA", który nigdy miał już nie zniknąć.

-..Yo.. co się ostatnio z Tobą działo?... - zapytała nauczycielka wpatrując się w dziennik.
-..ja... chorowałem..
Popatrzyłem na Akirę.
Ciągle był smutny, ale nie zamierzał nikomu mówić jakiego to ma pojebanego przyjaciela. On chciał tylko przy mnie być.
Byłem mu za to wdzięczny. I za to że nie robił scen.
-...na co chorowałeś... kochany?...

            ...co miałem powiedzieć?... że na śmierć?...a może na życie?...

-...po prostu chorowałem...
Nie mogłem powiedzieć prawdy.
W odpowiedzi nauczycielka pokiwała głową i przeszła do tematu lekcji.
Oczywiście nie słuchałem.
Próbowałem wyobrazić sobie swoją przyszłość. Przyszłość której miało nie być. Bo dla mnie... nie było żadnej przyszłości...

Po lekcjach... poprosiłem Akirę żeby mnie wysłuchał.
Bez słowa usiadł na ławce pod szkołą i patrzył na mnie z taką...wymowną miną.
-...dlaczego mnie wtedy pocałowałeś?...
-...to miał być mój ostatni dzień...musiałem...odkąd Cię poznałem...te usta kusiły...
Uśmiechnął się.
Ale to nie był szczery uśmiech.
On chciał zrozumieć. Ale na to potrzebował czasu.
-... ja... kiedyś naprawdę Ci wszystko opowiem...
-...czemu nie teraz?..
Zero uczuć. Nic. Pustka.
-...bo za bardzo mi na Tobie zależy...
Zmieszał się.
Wstał i skierował się w stronę swojego domu.
-..odprowadzę Cię...
-...nie!...
Jego krzyk wręcz mnie przeraził. I łzy w oczach.
Nie wiedziałem co się z nim dzieje. Nie wiedziałem co dzieje się ze mną.

Siedziałem jeszcze chwilę w parku na tej ławce. Potem pojawiła się ona.
Wyglądała nadzwyczaj przyjaźnie.
-...chyba powinieneś wiedzieć... mam na imię Oharu... przyjacielu...
-..nie wiedziałem, że śmierć ma imię...
-... więc już wiesz...
Uśmiechnęła się.
Chyba zaczynałem wierzyć, że nie chce mi zrobić krzywdy. Wydawało mi się że to była tylko taka zabawa. Ale myliłem się. Zabawa dopiero się zaczynała. A najgorsze było to że ja byłem na przegranej pozycji.
-... chodź za mną... pokażę Ci coś...
Nie przestawała się uśmiechać.
To mnie przekonywało więc podążyłem za nią. Nie miałem już nic do stracenia.


Zaprowadziła mnie na dworzec.
-... chcesz mnie gdzieś wysłać?..
-...oj.. nawet nie wiesz jak daleko..
Teraz już śmiała się tak... złowieszczo.
Znów była tą złą.
Chciałem uciekać. Ale nie miałem dokąd.
-...okej... rób ze mną co chcesz...
Spodobało jej się to.
-..podejdź do tamtego chłopaka... wydaje się być w Twoim wieku..
-...ale to ćpun... szmata!..
Popchnęła mnie ku niemu.
A on... uśmiechnął się.
Odpowiedziałem tym samym.
Nie miałem wyjścia. Usiadłem przy nim. A ona ciągle mnie pilnowała.

            ... o czym mam z nim do cholery rozmawiać?....

-...jestem Yo... - powiedziałem dość nieśmiało
Jego towarzystwo mnie krępowało. I wzrok Oharu który ciągle czułem na sobie.
-...Michio...
Siedzieliśmy chwilę w milczeniu.
Potem on zapytał od kiedy ćpam. Zdziwił się kiedy usłyszał, że nigdy nie miałem styczności z narkotykami.
Młody, wychudzony, z podkrążonymi oczami chłopak z niebiednej rodziny który nie potrafi się odnaleźć w życiu.
On to już wszystko o mnie wiedział. Nie musiałem mówić.
Ćpuny potrafią czytać z oczu.
Opowiedział mi swoją historię. Nawet nie nalegałem. On zwyczajnie zaczął mówić.
Zaczynając od wczesnego dzieciństwa, aż do momentu kiedy stał się taką szmatą którą był tego dnia.
Słuchałem z zaciekawieniem. Nigdy bym nie pomyślał, że ci ludzie mogą mieć takie smutne historie. Wydawało mi się że ćpają raczej z przypadku. Z chęci zaszpanowania przed innymi.
Ale nie Michio.
On był ode mnie rok starszy. Wychowywali go dziadkowie. Rodzice zginęli w wypadku. W międzyczasie został zgwałcony i pobity. Miał za sobą kilka prób samobójczych.
W oczach już miałem łzy.
A wtedy on powiedział "...nie pękaj młody... ja panuję nad wszystkim...i nauczyłem się już tak żyć..."
Uwierzyłem mu. I byłem pełen podziwu dla niego.
Przetrwał wiele więcej niż ja.
Potem powiedział, że musi iść zaćpać bo do rana będzie na głodzie. I zapytał czy chcę spróbować. Chyba przez grzeczność.
Odmówiłem.
Nie nalegał. Nie chciał wpuszczać mnie w szeregi tych sflaczałych szmat.
Poszedł przed siebie. Wiedziałem, że nie idzie do domu. On nie miał prawdziwego domu. On miał tylko narkotyki.
-...czy ja go jeszcze kiedyś zobaczę?...
Oharu wpatrywała się w pustkę.
-...a chcesz?..
Skinąłem głową. Naprawdę tego chciałem.
-...przecież gardziłeś tymi ludźmi... czemu zmieniłeś zdanie?..
Jej głos był smutny. Można powiedzieć że pełen rozżalenia.
Nie odpowiedziałem. Sam nie rozumiałem dlaczego tak wcześniej mówiłem nic nie wiedząc.
-...ile ludzi na tym dworcu tyle historii... - wyszeptała podnosząc się
A potem podała mi dłoń i pomogła wstać.
-...widzisz tego chłopaka?...
Wskazała na wysokiego i bardzo wychudzonego bruneta. Był już wrakiem człowieka.
-...za kilkanaście minut właduje sobie złoty strzał...
Przez chwilę nie wiedziałem o czym mówi.
Dlatego kiedy skrył się w ciemnym zakamarku ulicy... poszedłem za nim.
Widziałem jak wyjmuje strzykawkę i przygotowuje towar.  Biały proszek. Śmierć.
A potem władował sobie to w żyłę.
Chyba wiedział że to już jest jego koniec.
Upadł na ziemię.
Podbiegłem do niego ale... on już nie żył.
Jedyne co mogłem zrobić to wyjąć mu igłę z żyły.
Tak też zrobiłem. I rozumiałem już czym jest złoty strzał.
-...tak... on miał wyjątkowo piękną historię. Szkoda że nie zdążyłeś jej poznać...
Zrobiło mi się smutno.
Chciałem już wracać do domu. Do tych moich czterech pustych ścian, w których nikt na mnie nie czeka, a w których czuję się tak bezpiecznie.
Od tego momentu chciałem już żyć jakoś inaczej.
Nie chciałem skończyć tak jak oni. Na ulicy.
-...dlaczego to robią?...
-...chcą być woli... a w efekcie stają się więźniami własnej wolności..
Chyba nawet Oharu było smutno.
Była Śmiercią. Nie powinno mieć to dla niej znaczenia.
Ale tym razem było inaczej.
Ci młodzi ludzie zabijali się już od dawna. Dobrowolnie oddawali się narkotykowi.
Umierali na własne życzenie chociaż większość z nich chciała żyć.
Ale nie mogła. Bo trucizna ich zabijała, a życie bez niej wydawało się być nierealne.
Oni najzwyczajniej w świecie dawkowali sobie śmierć.
A ja... czułem się dziwnie. Bo sam chciałem umrzeć, ale... nie tak.
-...Oharu... pomóżmy im.. proszę... -wyszeptałem ze łzami w oczach łapiąc ją za ramiona
-..Yo...ja mogę ich tylko zabić... a Ty.. Ty możesz im darować życie...
Przez chwilę poczułem się dumnie, a potem... byłem bezsilny.
Ja już niczego nie rozumiałem.
Usiadłem pod sklepem i zacząłem płakać.
A ona.. usiadła przy mnie.
-..Yo..oni umierają...
Wiedziałem o tym. Ale nic nie mogłem już zrobić.
-...musisz ich zrozumieć ...Yo..
Wiedziałem o czym ona mówi. Przypomniałem sobie mój sposób na zrozumienie.
Ale...za bardzo się bałem.
Poczułem się zmęczony. Nie miałem już nawet siły iść do domu.
Przyfrunął do mnie jeden z motyli które znałem.
Próbował sobą zainteresować, ale daremno.
Cały świat wirował mi przed oczami. Ludzie mieli głowy kóz. Byli przerażający. Płakałem. Chowałem twarz w dłoniach. Ale oni mnie dopadali. I zabijali. Ciągle od nowa.
Byłem ofiarą kóz, które kładły mnie na stole i wbijały nóż w brzuch.
Raz, drugi, kolejny.
I tak bez końca.
Litry krwi. Z każdą sekundą coraz więcej.
I przy każdym uderzeniu nożem ten sam ból.
Ból jest oznaką życia.
Przeraziłem się kiedy przestałem cokolwiek czuć.
Kiecy ocknąłem się z tego transu wszystko mnie bolało.
Ja już dłużej nie mogłem.
Chciałem iść do psychologa. Szukać pomocy. Ratować się.
Ale wtedy Oharu złapała mnie za rękę i powiedziała, że nie mogę. Że dla mnie nie ma już ratunku. Nawet cienia nadziei. Że mi pozostaje tylko umrzeć.
Kiwałem głową i słuchałem jej. Ślepo wierzyłem w jej słowa.
Słowa które nigdy nie były prawdą. Które chciały mnie tylko zabić.
I ja sam tego chciałem.
Byłem jak ćpun uzależniony od swojego narkotyku.
Ale... dla mnie nie liczyła się heroina.
Moim jedynym życiem była śmierć.
Zasnąłem. Umarłem.
To nie byłem ja.
Nie byłem tym Yo, który narodził się czternaście lat temu.
Ja na swój sposób już byłem szmatą.

16.

Otworzyłem oczy.
Piekielne światło.
Nie pomyślałem że jestem w niebie. Bo w nim nie byłem.
Słyszałem ludzkie kroki. Masę słów.
W gardle miałem jakąś rurkę.
Kiedy spróbowałem się rozejrzeć zobaczyłem swoje poprzekłuwane ręce.
Byłem właściwie przywiązany do kroplówki.
Już wiedziałem gdzie jestem. W szpitalu.
Najpiekielniejszym miejscu jakie znam.
Żeby ratować moje marne życie odebrali mi śmierć.
Czułem ciepło na prawej dłoni. Spojrzałem w tamtym kierunku. Siedział przy mnie Akira.
Uśmiechnął się kiedy zobaczył że odzyskałem przytomność.
W oczach miał łzy.
I był taki... bezradny.
-...to dlatego..byłeś taki dziwny...
To już nawet nie było pytanie. On to wiedział.
Skinąłem głową.
Nie miałem siły na wydobycie z siebie jakiegokolwiek słowa.
Po moim policzku spłynęła łza.
Nie wiem czy bardziej żałowałem, że chciałem się zabić czy tego że mi się nie udało.
Byłem na tyle głupi że nawet porządnie nie umiałem odebrać sobie życia.
A myślałem, że nie zdążą mnie odratować.
Myliłem się.
Próbowałem wyjąć sobie tę upiorną rurę z gardła która dusiła mnie przy każdym oddechu.
Akira zawołał lekarza, który uwolnił mnie od tej piekielnego narzędzia diabła.
Zaraz za nim weszła ...Tenshi.
Oczy zaszły mi łzami.

                ...skąd ona wiedziała?!...

-...dlaczego to zrobiłeś?... - zapytała bez zbędnych wstępów.
Tak bezwzględnie i sucho.
-..może gdybyś wtedy nie odeszła, nie zostawiła mnie to nie szukał bym życia w śmierci?..
Nie zastanawiałem się zupełnie nad tym co mówię. Zwyczajnie musiałem to z siebie wydusić.
Popatrzyła na mnie chwilę i wyszła. Bez pożegnania.
-..znów mnie zostawiasz?.. - krzyknąłem za nią
Ale już nie odpowiedziała.
Nienawidziłem jej. Pozwoliła mi umrzeć. Mi. Swojemu dawnemu przyjacielowi. Kiedyś stawiała mnie ponad wszystko. Dziś..stawiała wszystko ponad mnie. To bolało.
Czasami nawet myślałem, że nie pamięta już jak mam na imię.
Popatrzyłem na Akirę. Ciągle przy mnie wiernie trwał.
Tak. To o takim przyjacielu marzyłem.
-...nadal tego chcesz?... chcesz umrzeć?...
Widziałem. Był załamany.
Mogłem albo odpowiedzieć szczerze, albo zaprzeczyć.
-...nie wiem...
Zrozumiał. Ciągle widział we mnie to okropne pragnienie. Wiedział, że kiedyś to naprawdę zrobię. I że zadbam o to żeby już nikt mi nie mógł pomóc.
-...nie rób mi tego...
Te słowa sprawiły że zacząłem płakać.
Ja... naprawdę nie chciałem go krzywdzić. Chciałem tylko umrzeć.
Jedno wykluczało drugie.
Musiałem żyć. Dla jego dobra.
Potem mnie przytulił. Widział jak kurczowo trzymam się śmierci ciągle mając w sobie iskierki życia.
Nie zadawał już żadnych pytań.
Wiedział, że sam zacznę mówić kiedy tylko będę w stanie. A ja wiedziałem, że on będzie słuchał.
Jak nikt inny.

Kiedy poszedł do domu...  próbowałem sobie wyobrazić jak się czuł dowiadując się o mojej próbie samobójczej.
Znów zacząłem płakać.
Nie wyobrażałem sobie żeby Akira kiedyś zrobił coś tak potwornego jak ja. Nigdy bym mu tego nie wybaczył.
Ta namiastka śmierci wcale nie ukoiła depresji. Jedynie ją pogłębiła.

                                 ~




Zgasło światło.
Byłem akurat sam na sali.
Nie bałem się. Wiedziałem co to oznacza.
Poczułem zimny oddech na swoim karku.
I jej śmiech.
Upiorny. Przerażający śmiech śmierci.
Nie chciałem na nią patrzeć. Chwyciła moją twarz w dłonie i zwyczajnie kazała mi patrzeć sobie w oczy. Oczy których nie miała.
Płakałem.
Naprawdę nie chciałem już tego przechodzić.
Usiadła przy mnie.
-... pamiętasz jak mówiłam, że nikt nie będzie Cię chciał ani wśród żywych ani wśród martwych?...
I wtedy wszystko zrozumiałem.
To ona nie pozwoliła mi umrzeć. Dlatego na końcu tunelu była pustka.
Blask dochodzący z jego końca okazał się być światłem szpitalnych lamp.

Otworzyło się okno.
Wleciały przez nie dwa motyle.
I wszytko zaczęło unosić się w powietrzu.
A one... przy sobie ciągle trwały.
Kiedy ONA je ujrzała... zwyczajnie zniknęła.
Pomyślałem sobie, że te motyle są lekarstwem na śmierć. Chciałem mieć je zawsze przy sobie, ale nie mogłem.

-...Yo... wszystko z Tobą w porządku?..
Znajomy głos lekarza.


           ...słyszał jak rozmawiam ze śmiercią?... widział ten lęk w moich oczach?.. widział jak płaczę?...

-...oczywiście...
Popatrzył na mnie chwilę w zamyśleniu i wyszedł.
Nie wydawał się  być usatysfakcjonowany tą odpowiedzią.
Ewidentnie chciał dowieść prawdy i w razie konieczności wsadzić mnie do psychiatryka.
A ja nie byłem przecież chory. Ja ... miałem taki dar.
Dar widzenia czegoś czego nikt inny nie widzi.
Zabawy ze śmiercią.
Większość zwyczajnych śmiertelników nazwała by to opętaniem, przekleństwem.
Ale nie ja. Ja nie byłem zwyczajny.
Podkreślałem to na każdym kroku ale nikt nie wierzył.
Bo nikt nie wiedział jak wygląda ten mój magiczny świat.
Świat gdzie motyle są ukojeniem a śmierć codziennością.
Tak wyglądało moje życie na skraju przepaści.
To była wojna.
A ja... ja byłem w niej nic nie znaczącym okruszkiem.
To inni walczyli o moje życie i śmierć.
Czekałem na to co dalej.
Każdego wieczora marzyłem o wiecznym śnie. Wierzyłem w to że nadejdzie już jutro.
Ale kiedy wczorajsze jutro stawało się dniem dzisiejszym... jej ciągle nie było.

sobota, 6 sierpnia 2011

15.

Ostatnie tygodnie. Ciągle przyłapywałem się na płakaniu.
Siadałem w kącie, zwijałem się w kłębek i płakałem jak dziecko.
Musiałem z siebie jakoś wylać te emocje.
Ale nie pomagało.
Jednym czego teraz pragnąłem była śmierć.
Błagałem o nią.
Nawet do szkoły nie chodziłem.
Miałem okropnego doła.
I wiedziałem, że chcę umrzeć. Byłem tego pewien.
Zadzwonił Akira.
-...wpadniesz do mnie w weekend?..
Jego głos. Znowu taki zupełnie beztroski.
Wniósł do mojego życia chociaż odrobinę radości.
-..jasne...
Nawet nie musiałem się zastanawiać.
Chciałem żeby ten dzień był naprawdę magiczny. Spędzony razem.
Tak chciałem się z nim pożegnać.
I nigdy więcej go nie zobaczyć.
Zwyczajnie umrzeć. Zabić się.
Bo nie mogłem odejść bez pożegnania z przyjacielem. To nie w moim stylu.

                                    ~

Sobota.
Poszedłem do Akiry.
Widział, że zachowuję się jakoś tak inaczej.
-.. co jest zapytał?...
Pokręciłem przecząco głową.
-..nie traćmy czasu na zmartwienia... mamy go zbyt mało..
Serce prawie mi pękło. Chciałem znów płakać. Ale nie mogłem.
Akira nie mógł dowiedzieć się co chcę zrobić.
Pewnie by mi przypierdolił jak na przyjaciela przystało.
Zresztą... i tak miał cierpieć. Chciałem mu tego oszczędzić.
-...cokolwiek chcesz zrobić... nie pozwalam Ci na to... - powiedział w pewnym momencie
Uśmiechnąłem się i udałem że nie wiem o czym mówi.
Naprawdę chciałem ten nasz ostatni wspólny dzień spędzić jakoś inaczej. Radośnie. Bez łez.
Chyba nawet się udało.
Wieczorem Akira odprowadził mnie do domu. Czułem się jak dziewczyna, ale nie mogłem mu odmówić tego ostatniego wspólnego spaceru.
Teraz już wszystko było dla mnie tym ostatnim.
Kiedy staliśmy pod moim domem... pocałowałem go. W usta.
Tak jak wtedy w szpitalu bałem się tego.. teraz musiałem to zrobić.
Widziałem oszołomienie i radość w jego oczach.
Uśmiechnął się.
Też mnie pocałował.
Chyba myślał, że zachowywałem się tak dziwnie bo się w nim zakochałem.
Może teraz chociaż przez chwilę będzie naprawdę szczęśliwy.
To dobrze bo już jutro czekać na niego będzie smutna wiadomość o mojej śmierci.
Tak myślałem.
I chociaż było mi z nim cholernie dobrze to musiałem odejść. Zgasnąć. Umrzeć.

Tanecznym krokiem poszedłem do siebie.
W moim sercu było tak wiele sprzecznych uczuć.
Cieszyłem się że już niedługo stąd odejdę na wieczność, ale ciągle się bałem. Żal mi było zostawiać to wszystko.
Ale.. decyzję już podjąłem.
Kiedy rodzice wyszli do pracy... chwyciłem pudełeczko z tabletkami nasennymi.
Wysypałem je wszystkie na rękę.
-...żegnaj Yo.. - powiedziałem sam do siebie i połknąłem je.
Nie wiedziałem tylko ile jeszcze muszę czekać na śmierć.
Minuty? Godziny?
Leżałem na łóżku i czekałem. A ona nie nadchodziła.
Nie przejmowałem się tym.
Wiedziałem, że umrę nim wstanie nowy dzień.
I czułem się tak niebywale wolny.
Jak motyl który siedział mi na dłoni.
Niebieski.
Był smutny. Widziałem to.
Ale nie przejmowałem się nim.
Wiedziałem co robię i czego chcę.
Wyszedłem na balkon.
W pewnym momencie zauważyłem krew na mojej śnieżnobiałej koszulce.
Mrok przed oczami. Nie wiedziałem co się ze mną dzieje.

               ...czy tak się umiera?...

Przyjemne ciepło i tunel. Światło na jego końcu.
Znajomy głos wołający mnie do siebie.
Niestety nie byłem w stanie rozpoznać do kogo owy głos należy.
Nie zajmowałem się tym.
Po prostu pewnym krokiem ruszyłem w jego kierunku, a stado motyli przefrunęło mi przed oczami. Słyszałem cichy trzepot ich skrzydełek i słabnące uderzenia mojego serca.
-...to już naprawdę koniec ...Yo..

piątek, 5 sierpnia 2011

14.

Zima zaczynała ustępować.
To dobrze. Nie lubiłem nigdy zimy.
Zresztą... zimą nie bardzo można zwiać z domu.
A o tym właśnie marzyłem.
Chciałem być jak najdalej od tego świata, wspomnień, rodziców. Nawet od przyjaciela.
Chciałem żyć poza światem. Żyć po swojemu.
Ale nikt nie rozumiał mojej inności.
Albo zwyczajnie nikt nie chciał rozumieć. I tak było dobrze.
Nie tęskniłem za towarzystwem kolegów. Nigdy właściwie ich nie miałem.
Stanąłem przed lustrem.

              ...dlaczego...Yo...dlaczego Ty taki jesteś?... taki... cholernie inny...

Nie umiałem sam sobie odpowiedzieć.
Uniosłem ciemne włosy, ale wtedy wyglądałem jeszcze gorzej.
Nie. Nie byłem brzydki. Jedynie... przerażający. Wyglądałem jak śmierć. Nic dziwnego że się mnie bali.
Podkrążone oczy które delikatnie zasłaniała grzywka, wychudzone ciało i ta trupia bladość.
-...Yo...Ty bierzesz?... - zapytał mnie któregoś dnia Akira.
Nie uwierzył kiedy zaprzeczyłem.
Przecież nie moją winą było to że wyglądam jak śmierć. Ja jestem tylko... narzędziem w jej rękach.

Chłopak prosił i błagał żebym z tym zerwał. Obiecywał że pomoże mi przez to przejść. Że mnie nie zostawi i że na zawsze będziemy przyjaciółmi. A ja naprawdę nie miałem z czym zrywać.
Kręcił mnie temat narkomanii ale nigdy nie chciałem być taką szmatą.
Wtedy właśnie tak widziałem ćpunów. Jako szmaty.
Chociaż sam byłem ścierą którą śmierć zamiatała podłogę.
Ale tego już nie widziałem.
Wmawiałem sobie że jestem silny.
Ale nie byłem.
To oczywiste.


                                                   ~

Z każdym dniem śniegu było coraz mniej. Włóczyłem się po okolicy wypatrując miejsca do którego mógł bym pójść. Zapomniałem zupełnie że nikt mnie na tym świecie nie chce.
Usiadłem pod drzewem.
Nie wiedziałem jakie to drzewo kiedyś będzie dla mnie miało znaczenie.
Ale już tego dnia wydawało mi się jakieś... inne. Takie jak ja.
Samotne. I piękne. I... silne.
Mówiłem do niego... a ono mnie słuchało. Tak przynajmniej myślałem.
Nie widziałem nic dziwnego w rozmawianiu z drzewem.
A potem.. śmierć usiadła obok mnie.
Tak. Już wiedziałem że ONA jest śmiercią.
-...to tutaj chciałam Cię doprowadzić...
-.. czyli to koniec naszej wspólnej wędrówki?...
Przysunęła się do mnie. Czułem bijący od niej chłód. I odór gnijącego ciała, który tak dobrze już znałem.
A potem przesunęła dłonią po moim policzku.
Właściwie... to nie była dłoń. To były kości z ciałem w stanie rozkładu.
-...to dopiero początek... - wyszeptała mi do ucha
A potem przesunęła językiem po mojej szyi.
Nie broniłem się.
Jedynie przeszły mnie zimne dreszcze.
Sam jej głos był wyjątkowo przerażający i lodowaty.
Ale w pewnym względzie...imponowała mi ona. Od dawna. Ale kiedy poznałem Śmierć tak naprawdę zrozumiałem jaką pała namiętnością.
-..zamknij oczy...
Nie potrafiłem jej odmówić. Zrobiłem o co prosi.
Poczułem jak przesuwa dłonią po moich włosach. Potem jej kości zaklekotały.
-...już...
Otworzyłem oczy.
I... wszystko było jakieś inne.
Dziwne.
Słyszałem myśli innych ludzi. Widziałem ich imiona i daty śmierci.
Przysunąłem się do drzewa i podkuliłem nogi.
Potem szukałem ratunku u samej Śmierci. Złapałem ją za rękę.
-...proszę... ja nie chcę wiedzieć...
Jęczałem. Płakałem.
Bałem się że zobaczę Akirę. I dowiem się... ile czasu tak naprawdę mu zostało. Ile nam zostało.
Nie chciałem wiedzieć.
Naprawdę nie chciałem.
Zacisnąłem powieki. Myślałem o czymś zupełnie innym. O kwiatkach na łące i niebieskich motylach.
Żeby odciąć się od świata.
Nieświadomość czasem jest lepsza.
Nie wiem co działo się potem.
Kiedy otworzyłem oczy było już ciemno.
Nadal tkwiłem pod drzewem. Sam.
Ale na szczęście wszystko zniknęło.
Nigdy nie byłem szczęśliwszy niż wtedy.
Bo znać datę śmierci kogoś bliskiego bardzo boli. Wiem o tym chociaż tego nie doświadczyłem.
Wróciłem do domu.
Prawie nie oddychałem. Czułem to.
Było mi dziwnie, nie dobrze.
Jakby dusza ze mnie uchodziła i po chwili wracała.
Takie... wahanie.
Które miało mi towarzyszyć do końca życia. Mi i każdemu człowiekowi który tak jak ja balansuje na granicy między życiem i śmiercią.
-...pozwólcie mi już umrzeć... -szeptałem patrząc w biały sufit.
Czekałem na śmierć, która wciąż nie nadchodziła.



                                         ~

-...idź do parku Yo...
Te słowa mnie obudziły.
Wypowiadał je znajomy mi, aksamitny głos. Najpiękniejszy który kiedykolwiek słyszałem. Głos śmierci.
-...nie...
Naprawdę nie chciałem jej słuchać. Broniłem się.
-..idź...to drzewo...tam czeka na Ciebie niespodzianka... niespodzianka ode mnie... nie otworzysz prezentu urodzinowego?...
Nalegała.
Znów nie potrafiłem odmówić.
Zresztą... chyba wierzyłem, że faktycznie chciała mi sprawić przyjemność.
Spacerowym krokiem udałem się pod to magiczne drzewo.
Ona podążała za mną.
Uśmiechała się.
Kawałki jej ciała spadały na ziemię. Podnosiła je wtedy i przykładała w odpowiednie miejsce.
Była obrzydliwa, ale... coś mnie przy niej trzymało i... kusiło.

Kiedy zatrzymałem się pod drzewem zaklekotała kośćmi.
Słońce przygasło i zapanowała noc.
Piękna, gwieździsta noc.
Z nieba znów sypał się śnieg chociaż wcale go nie przybywało.
Tak jakby...wcale go nie było.
Skierowałem swoje spojrzenie na coś białego zwisającego z gałęzi.
Zamarłem.
Moje serce na chwilę przestało bić.
-...żegnaj ...Yo..
Ayumi. Miała jeszcze na tyle sił by wypowiedzieć swoje ostatnie słowa.
Potem bez walki poszła w śmierć, a po jej porcelanowym policzku spłynęła ostatnia łza.
-...dlaczego Ayu?... dlaczego Ty?...
Usiadłem bezradnie. Wiedziałem że już jej nie uratuję.
W końcu musiałem ją zdjąć z tego drzewa.
Na sercu miałem ogromny ciężar.
Odciąłem sznur scyzorykiem który zawsze miałem przy sobie.
Śmierć ją złapała i delikatnie ułożyła.
Usiadłem przy niej.
Twarz dziewczyny była prawie tak blada jak sukienka.
-...I Ty Ayumi odeszłaś na wieczność...
Pocałowałem delikatnie jej sine wargi. Liczyłem na to że się poruszy. Ożyje.
Nie było to niemożliwe w moim świecie.
Drgnęła.Uśmiechnęła  się.
Nie...to tylko moje złudzenie.
Odeszła.
Zasnęła snem wiecznym...

czwartek, 4 sierpnia 2011

13.

Były moje czternaste urodziny.
Topiłem się we własnej krwi. 
W końcu moje martwe ciało wypłynęło na powierzchnię. Ale w głębi ciągle żyłem.
Na ustach usiadł mi motyl. Różowy.
Wydawał się uśmiechać.
Jego dotyk był taki... delikatny...piękny.
I znów zacząłem oddychać.
Już nie walczyłem z krwią. Pozwoliłem jej się nieść.
Czułem że to temu motylowi zawdzięczam swoje życie.
Kiedy przyleciał także niebieski wszystko zniknęło.
Krew wypłynęła przez okno.
W pokoju nie było nawet śladu jej obecności, chociaż jeszcze przed chwilą wlewała mi się do płuc. Była słodka. Kochałem smak własnej krwi. Często kaleczyłem się tylko po to by choć jedna kropla znalazła się w moich ustach.
Motyle zaczęły tańczyć wesoło zostawiając po sobie iskierki. Takie radosne i delikatne.
-..masz gościa Yo...
Głos taty był wyjątkowo sympatyczny. Już przed oczami miałem jego sztuczny uśmiech.
Przyprowadził ze sobą niewysoką brunetkę.
Miała na sobie... niezapomnianą sukienkę w stylu shiro lolita.
Pobladłem. Zrobiło mi się gorąco.
-...Ayumi?..
Skinęła głową i uśmiechnęła się.
-...wiedziałam że na mnie czekałeś...

                ... nie czekałem... chciałem żebyś zniknęła z mojego życia ... Ayu...

Złapałem ją za rękę i wyciągnąłem na dwór. Nawet nie założyłem kurtki.
-..co robisz?...

               ...no właśnie... co robię?..

-...nie wracaj nigdy... nie przychodź... zniknij... rozpłyń się w powietrzu...
Jej migocące oczka jakby przygasły.
-... nie czekałeś ...Yo?...
Westchnąłem.
Sam już nie wiedziałem co miałem odpowiedzieć.
Nie wiedziałem nawet czy chcę żeby zniknęła ot tak.
-... nie wiem czy czekałem...
Tak, jedynie to mogłem powiedzieć, żeby było bliskie prawdy.
Usiadłem na ośnieżonej ławce przed domem.
Zrobiła to samo.
-... przepraszam..
Znów chciała mnie pocałować. Ale nie pozwoliłem sobie na to. Nie chciałem. Po prostu nie chciałem. Mimo tego że całowała tak delikatnie jak anioł to...nie kochałem jej. I nigdy miałem nie pokochać.
Widziałem zawiedzenie w jej oczach.
-...dlaczego ...Yo?..
Wzruszyłem ramionami.
-...po prostu nie chcę...
-..rozumiem...
To słowo zawsze doprowadzało mnie do rozpaczy. Czułem że sprawiam komuś ogromną przykrość nie dając mu tego czego on chce. Nie liczyły się już wtedy moje uczucia tylko te potworne wyrzuty sumienia.
Przysunąłem ją do siebie bardzo gwałtownie i pocałowałem.
Z przymusu. Nie czułem żadnej przyjemności, podniecenia. Nie czułem nic. Może poza obrzydzeniem do samego siebie.
I wtedy usłyszałem znajomy głos wykrzykujący moje imię.
Odepchnąłem od siebie Ayumi. Nie zwróciłem już uwagi na to że się poślizgnęła i leżała na lodzie płacząc i prosząc o pomoc.
Liczył się tylko ten głos.
Głos za którym tak tęskniłem.
Przed drzwiami mojego domu stał Akira.
Widział co robiłem.
A ja czułem, że jest mu z tym źle.
-...co jest...?
-.. nie, nic...
Wzruszył ramionami.
A potem dał mi pudełko czekoladek.
-..chodź, zjemy je razem...
Uśmiechnął się.
Wziąłem go pod rękę i poszliśmy do parku.
Przy nim zawsze było mi ciepło.
Grzała mnie nasza przyjaźń.
To piękne mieć przyjaciela.
Nie chciałem go nigdy stracić.

Pamiętam dobrze... najbardziej się bałem że kiedyś Akira będzie taki jak ja. Tak, bałem się tego. Bo wiedziałem, że jestem złym człowiekiem. Chociaż jakieś tam resztki człowieczeństwa chyba jeszcze zachowałem.


Ja i Akira szczególnie upodobaliśmy sobie park. Mogłem tam z nim siedzieć godzinami.
Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym.
Nazwał mnie upadłym aniołem. Kiedy zapytałem dlaczego upadłym stwierdził, że upadłe anioły są bardziej tajemnicze, piękne i dzikie.
Imponowałem mu.
Już wtedy widziałem, że chce brać ze mnie przykład.
-...Akira... obiecaj mi że nigdy nie będziesz próbował być taki jak ja...
Patrzył na mnie pytająco.
-...jesteś wspaniały i radosny... pamiętaj że takiego Cię uwielbiam... rola upadłego anioła nie jest taka łatwa...
Pokiwał głową a potem zapewnił że mi wierzy i że obiecuje na zawsze być sobą.
Cieszyło mnie to.
Upadłych aniołów było już za dużo. Każdemu z nich przeznaczona była samobójcza śmierć. Czekałem już na swoją kolej. Ale wiedziałem że to dopiero się zaczyna. Wiedziałem jak będzie ciężko. Przygotowywałem się do tego.


Akira patrzył się tempo przed siebie. Nigdy nie zamyślał się na tak długo.
-..co jest...?
Dotknąłem jego aksamitnej twarzy.
Widziałem na niej pełno mieszanych uczuć genialnie ukrytych pod tą aktorską maską.
-...Yo...czy Ty chcesz się zabić?..

             ...skąd mu to przyszło do głowy?...czemu ostatnio jest jakiś taki... inny?..

Siedzieliśmy chwilę w milczeniu.
Chciałem być z nim szczery, ale nie mogłem jednocześnie go nie raniąc. Tak to już jest w przyjaźni. Dlatego wolałem rozmawiać z obcymi.
Ale na to pytanie nie odpowiedziałem. Nie chciałem kłamać...
On już wtedy zrozumiał czego chcę. Nie wiedział jeszcze dlaczego.
A ja nie mogłem mu tego powiedzieć.
Męczyło go to.

                 ...Akira... obiecuję, że kiedyś się dowiesz... może będzie już za późno dla mnie...ale dowiesz się...

Popatrzył na mnie jakby czytał w moich myślach.
-... obietnice są dla samobójców...
Jego ton był lodowaty. Poczułem dreszcze na całym ciele.

          ...nie mylisz się Akira... nie tym razem...

środa, 3 sierpnia 2011

12.

Było już ciemno.
Siedziałem samotnie na ławce w parku. Skuliłem się i... płakałem.
Tak. Płakałem.
Byłem cholernie bezsilny.
No bo co mogłem zrobić w obliczu śmierci? A może właściwie w obliczu życia?
Co jest straszniejsze, okrutniejsze?
Tak, zdecydowanie życie.
Na sercu miałem ogromny ciężar.
-... spokojnie... to dopiero początek...
Znów ten pierdolony głos.
Nie musiałem się odwracać.
Wiedziałem do kogo należał.
-...siadaj... - rozkazałem jej
Posłuchała.
Teraz wydawała mi się mniej przerażająca. Nie ruszała mnie jej zmasakrowana twarz czy wystające kości z kawałkami ciała.
-..nie możesz bawić się ludzkim życiem...
-..to nie przeze mnie Akira umarł...
Oczy prawie wyszły mi z orbit.
Nie mogłem złapać oddechu.
Poczułem przeszywający ból.
-... jak to... nie żyje?...co mu kurwa zrobiłaś?! ...
Krzyczałem jak opętany. Nie przyjmowałem do siebie żadnych słów.
Po prostu łapałem się za głowę i płakałem. Zwijałem z bólu.

             ... czy to się dzieje naprawdę?... czy on umarł?...czy... nie dożył moich czternastych urodzin?...
 
-...widzisz... jesteś totalnie bezsilny..
Zaśmiała się.
Jej śmiech mnie zabijał.
Upadłem rozcinając sobie dłoń i policzek.
Dookoła było pełno krwi.
Odrobinę mojej. Reszta należała do niej.
-...wiem czego chcesz... nie pozwolę Ci na to... - warknąłem i pobiegłem przed siebie
Chwilę później stałem przed szpitalem.
Nic mnie nie obchodziło. Musieli mnie wpuścić.
Zaczepiłem znajomego mi lekarza.
Patrzył na mnie z niebywałą troską.
-... niech Pan nie mówi, że on...
Uśmiechnął się.
-...Akira obudził się kilka godzin temu... wszystko z nim okej.. za dwa dni go wypiszemy...

                       ...Akira... Ty żyjesz?... więc czemu ta suka powiedziała mi coś innego?...

-... musiałam wiedzieć jak bardzo Ci na nim zależy... - jej głos za moimi plecami
-...czego się dowiedziałaś?...
Chwila ciszy.
-...od daje Ci życie...i... póki co nie jestem w stanie Ci go odebrać...
Popatrzyłem na nią z wyższością i uśmiechnąłem się.
Potem poszedłem do Akiry.
Leżał na swoim szpitalnym łóżku.
Był wycieńczony.
Oczy miał podkrążone.
Ale nadal wyglądał ślicznie.
Przecież to był mój Akira.
Podszedłem do niego i uścisnąłem mu dłoń.
Uśmiechnął się kiedy mnie zobaczył.
-...wpuścili Cię tutaj tak późno?...
-...a czy mogli by nie wpuścić?...
-...no tak..zapomniałem że Ty zawsze znajdziesz wyjście z każdej sytuacji..

                 ...nie z każdej, Akira...zapewniam Cię, że nie z każdej...

Nie odpowiedziałem. To oczywiste. Bo co miałem powiedzieć?
Siedzieliśmy chwilę w milczeniu.

-... obiecasz mi coś?...
Jego głos wydawał się być taki smutny, pełny rozżalenia.
Przez chwilę miałem wrażenie że zamieniliśmy się duszami. To ja zawsze byłem tym nieszczęśliwym i biednym dzieckiem, nie on.
-..oczywiście..
Na każde jego pytanie odpowiadałem bez zastanowienia. Zwyczajnie nie umiałem kłamać. Nie przy nim.
-...jesteś moim pierwszym przyjacielem... i... chcę żebyś obiecał mi że nigdy nie odejdziesz tak jak zrobili by to inni...
Przypomniała mi się moja przyjaciółka z dzieciństwa. Dziewczyna z którą teraz nie łączyło mnie już zupełnie nic. Ona odeszła. Jej już dla mnie nie było.

                          ...zaraz.. czy on mnie nazwał przyjacielem?!...

-...Obiecuję Ci to...
Uśmiechnął się.
-.. jestem zmęczony...
Wyszedłem z sali bez słowa.
Chciałem żeby odpoczął. Żeby wkrótce był tu ze mną wśród żywych i spędził ze mną moje urodziny.
To były moje maleńkie marzenia.



Kiedy doszedłem do domu poczułem zimne dreszcze. Przeczuwałem że znów coś jest nie tak.
Na ramieniu usiadły mi dwa motyle. Niebieski i różowy.
Błyszczały.
Były przepiękne.
Zakochałem się w nich bez pamięci.
Zabrałem je do domu.
Oczywiście przeczucia mnie nie myliły.
Trafiłem na środek ogromnej awantury.
Kiedy tylko ojciec mnie zobaczył powiedział żebym poszedł do swojego pokoju i zajął się swoimi sprawami.
No tak. Jak zwykle nie miałem o niczym wiedzieć.
Spoko. Nie protestowałem.
Cieszyłem się że oni nie widzą moich motyli których nie pozwolili by mi trzymać w domu.
Wtedy zupełnie nie rozumiałem jakie one mają znaczenie. Co chcą mi przekazać.
Uważałem je za zwykłe śliczne motylki które umrą za kilka dni.
Ale przecież śmierć nie była mi obca.
Hikaru też umarł... w tej sali w której ja leżałem.
                                          
                            ~


Usłyszałem słowa które wykrzyczała mama. Zrobiła to tak głośno że nie sposób było nie słyszeć.
"syn", "dlaczego", "jak to?".
To były właśnie te słowa.
Wtedy jeszcze zupełnie nic nie rozumiałem.
No bo co mogły oznaczać te słowa?
Pewnie znów kłócili się o to czy jestem pedałem z halucynacjami czy też nie.
W sumie to ciekawe które z nich ma tak "dobrą" opinię o swoim dziecku.
Westchnąłem głęboko.
Byłem zmęczony.
Nawet nie chciałem przysłuchiwać się temu o czym mówią.
Usiadłem na fotelu, położyłem głowę na blacie biurka i zasnąłem.
Nie przeszkadzało mi to, że jest twardo czy zimno.
Liczyło się tylko to żeby stracić jakoś ten czas. Żebym znów mógł zobaczyć się z Akirą. Widzieć jego uśmiech. Bez żadnego skrywanego w głębi smutku który ja i tak wyczuwałem i który tak bardzo mnie ranił.
Chyba właśnie wtedy zrozumiałem, że mam przyjaciela. Że działa on na mnie jak narkotyk.
Już nie potrafiłem bez niego żyć.
Nie wiem jak by to było gdyby faktycznie umarł.
Gdyby odszedł na wieczność i pozwolił by cmentarny wiatr grał mu swoje smutne pieśni.
Wiedziałem, że Akira kocha życie, ale... miałem takie okropne wrażenie że jest równie nieszczęśliwy jak ja.
Postanowiłem upiec dla niego muffinki.
Skoro on zrobił by wszystko tylko dla mojego uśmiechu to ja zrobię to samo dla niego.
Miałem nadzieję że muffinki pomogą. Mnie by pomogły.

                         ... Będę traktował go jak brata.
                     A na przywitanie powiem mu "cześć braciszku".
                         Niech czuje się kochany....

Tak, tak właśnie wtedy myślałem.

wtorek, 2 sierpnia 2011

11.

Tego dnia obudziłem się wyjątkowo wcześnie. Wszyscy jeszcze spali.
Wyjrzałem przez okno.
Deszcz ze śniegiem.
Totalna chlapa.
Ale ten poranek i tak już kochałem.
Ogólnie kochałem poranki.
Poszedłem do kuchni zaparzyć kawy.
Wiedziałem, że rodzice niedługo wstaną więc przygotowałem napoju i dla nich.
Chwilę potem faktycznie zawitali w kuchni.
Uśmiechali się do siebie i do mnie.
-...kawy?..
-..bardzo chętnie... - odpowiedzieli jednocześnie i zaczęli się śmiać.
Doszedłem do wniosku że są na haju i zabierając swój kubek wróciłem do pokoju.
Było w nim jeszcze ciemno, ale nie zapalałem światła.
Usiadłem na parapecie wypatrując jakiejś żywej duszy.
Oczywiście nikogo nie było.
Kiedy patrzyłem na śnieg leżący za oknem zrobiło mi się zimno.
Oplotłem gorący kubek dłońmi i przysunąłem go do serca.
Lubiłem mieć uczucie takiej wewnętrznej lekkości, choć nigdy z mojego serca nie biło ciepło.Dlatego też musiałem przystawiać do niego kubek z kawą.
Potem podniosłem go na wysokość ust i wziąłem łyk.
Kawa dla mnie była najlepszym lekarstwem na wszystko... mimo tego że byłem za młody na kofeinę, która zwyczajnie mnie zabijała.

Nagle przez całe moje ciało przeszły zimne dreszcze.
Kątem oka zobaczyłem już dobrze mi znaną postać.
Tym razem krew z jej oka wpadła do mojego kubka z kawą.
Natychmiast upuściłem naczynie, a napój wylał się.
Ku mojemu zdziwieniu nie był czarny, ale... czerwony.
I wypełzały z niego tłuste larwy robaków.
Było ich coraz więcej i więcej, aż w końcu pojawiły się także i na moich dłoniach.
Patrzyłem z przerażeniem na tajemniczą postać.
Zaczęła się śmiać. Tak... złowieszczo. Jakby mówiła "niczego innego nie pragnęłam tylko Twojego strachu"
Udało jej się.
Do oczu napłynęły mi łzy.
Chciałem błagać żeby nie robiła mi krzywdy ale wtedy pomyślałem sobie "po co? przecież i tak nie chcesz żyć"
-...na co czekasz?no dalej...zabij mnie...-  wycedziłem przez zaciśnięte zęby
Pokręciła przecząco głową.
-... na śmierć jeszcze przyjdzie pora... teraz będziesz cierpiał... z każdym dniem coraz bardziej... i nikt Cię nie będzie chciał ani wśród żywych, ani wśród umarłych...
-...ale...dlaczego?...
Cisza.
Postać usiadła na moim łóżku.
-...musisz zapłacić swój rachunek...
-..rachunek za co?..
Zniknęła. Rozpłynęła się jak mgła.

Do pokoju weszła mama. Blada jak ściana.
-...z kim rozmawiałeś? .. co tu się działo?...
Spuściłem wzrok.
Kątem oka widziałem przerażenie i ogromny ból w oczach mamy.
-..przyszłam bo chciałam Ci o czymś powiedzieć...
-..tak?..
-...dzwonili rodzice Akiry... prosili żeby Ci przekazać, że... Akira... jest w szpitalu...
-...jak to?..
-...tego już mi nie wyjaśnili... ubierz się i chodź... zawiozę Cię do niego...
Skinąłem głową i na biegu wybrałem jakieś ubrania z szafy.
Po kilku minutach byłem już gotowy do drogi.
Do tylnej kieszeni włożyłem wszystkie moje oszczędności.
Mama wysadziła mnie jakieś sto metrów przed szpitalem i pojechała do pracy.
Sam najpierw skoczyłem do sklepu i kupiłem pudełko ulubionych czekoladek Akiry.
Potem pobiegłem do szpitala.
Zaczepiałem wszystkich napotkanych lekarzy pytając co z moim kolegą.
Żaden nie chciał udzielić mi informacji tłumacząc się, że nie jestem nikim z rodziny.
Kiedy zdenerwowałem się tak naprawdę powiedziałem, że jestem jego chłopakiem i że muszę pilnie się z nim widzieć.
Lekarz naprawdę się zdziwił.
-..nie sądziłem że takie dzieci już mogą być gejami..
-..mam 16 lat..- skłamałem wykorzystując to że zawsze wyglądałem na starszego niż byłem
Mężczyzna skinął głową i zaprowadził mnie do sali w której leżał nieprzytomny Akira.
-...potrącił go samochód... od dwóch dni jest w śpiączce i póki co nie mamy pewności czy się obudzi..
-..musi się obudzić... dla mnie..
Usiadłem przy łóżku.
Jego idealna twarz...zawsze taka promienna... tego dnia była zupełnie bez wyrazu.
Nie mogłem dopuścić do siebie myśli, że wkrótce może go już ze mną nie być.
Akira był dla mnie kimś bardzo ważnym mimo tego że znaliśmy się bardzo krótko.
Nie mogłem go jeszcze nazwać przyjacielem. Zawsze bałem się tego słowa. Ale czułem, że coś nas łączy. Taka niewidzialna nić.
Nie mogłem pozwolić by śmierć ją przerwała.
I wtedy przypomniały mi się słowa postaci którą wiedziałem rano.
"...będziesz cierpieć..."
Tak, już cierpię, ale to miała być kara dla mnie, a nie dla ludzi których kocham.

            ...zaraz...czy ja powiedziałem że go kocham?... chyba coś mi się w głowie popieprzyło ze zmęczenia..

Złapałem chłopaka za rękę.
Miał takie aksamitne i zadbane dłonie.
Uśmiechnąłem się do siebie, a kolejna już łza spłynęła po moim policzku.
Do sali wszedł lekarz.
Stał w milczeniu oparty o futrynę przypatrując się temu co robię.
Czułem się nieswojo.
Położyłem czekoladki na szafce przy łóżku i nachyliłem się nad Akirą.
Nie zebrałem w sobie tyle odwagi by pocałować go w usta więc jedynie cmoknąłem w policzek.
Musiałem jakoś pokazać temu lekarzykowi ile ten chłopak dla mnie znaczy.
Inaczej mógł bym go już więcej nie zobaczyć.
-..trzymaj się kochanie...- powiedziałem na tyle głośno by mężczyzna usłyszał i wyszedłem z sali ocierając łzy.
Po chwili usłyszałem czyjeś kroki.
Odwróciłem się.
Lekarz stał za mną.
-...wasi rodzice wiedzą o tym związku?...
-...owszem, wiedzą i w pełni go akceptują...
Jeszcze nigdy nie byłem tak pewny siebie i słów które wypowiadam. Aż sam się dziwiłem.
Skinął głową.
-... zrobimy wszystko żeby uratować tego chłopca...
-...dziękuję...
Spuściłem wzrok i pomaszerowałem przed siebie.
Byłem sam w dużym mieście.
Miałem okazję się rozerwać, ale nie chciałem... kiedy ktoś dla mnie ważny walczył o życie w pobliskim szpitalu.
Poszedłem przed siebie.
Chciałem sobie wszystko poukładać.
I wtedy właśnie zobaczyłem JĄ.
Niewysoką dziewczynę z czarnymi włosami do ramion.
Stała ze swoim towarzystwem i przytupując glanami paliła papierosa.
-...kurwa...Tenshi jak Ty się zmieniłaś... - wyszeptałem do siebie
W tym samym momencie odwróciła się jakby wyczuła moją obecność.
Zobaczyła mnie odrazu.
Zrobiła się blada. Automatycznie zgasiła papierosa i ruszyła w moim kierunku.
Stałem jak wryty. Mimo, że zwyczajnie nie miałem ochoty na spotkanie to odejść nie mogłem.
-...cześć...
-...hej..
-...czemu nie odpisałeś na moją wiadomość?..

         ...właśnie...czemu nie odpisałem?...

-... nie dostałem żadnej wiadomości...
Nie miałem wyjścia. Musiałem kłamać.
-...aha..
Znów to słowo. Słowo prześladujące mnie całe życie. "Aha".
-..pozdrów swoich przyjaciół.. - wskazałem na ludzi z którymi stała
-... oni nie są moimi przyjaciółmi... Ty jesteś moim jedynym przyjacielem...
-...sratata... - warknąłem i odszedłem bez pożegnania.

Teraz już wiedziałem, że nie ocenia się dnia przed zachodem słońca.
Mimo pięknego poranka reszta dnia okazała się najgorszym w moim życiu.
Jedyne czego pragnąłem to rozmowa z Akirą... akurat wtedy kiedy leżał nieprzytomny w szpitalnej sali..
-..obudź się do cholery... - szepnąłem patrząc w niebo i postanowiłem spacerkiem wrócić do domu.
Ten koszmar trwał całą wieczność... a ja... nic nie mogłem zrobić. I nawet zabić się nie mogłem... bo... wciąż miałem w sobie za dużo życia... za dużo uczuć, których samobójca zwyczajnie mieć nie może...